Siedzom se na drzewie, można im zajrzeć w gacie spode spodu. Naliczył ja ich osiem na tym drzewie z wieczora. Siedzom jak skunksy, palą te ich tam cygaretki i zaczepiajom człowieka.
Ludziska mówią, że to najbardziej grzeszne miasto w całym Teksasie.
I tyle tam się dzieje zabijania, że warto zobaczyć.
Awantury na noże. Cała niegodziwość, jaką daję se radę wyobrazić.
Mężczyzna przyjrzał się wszystkim po kolei. Wyciągnął rękę, wziął patyk, poruszał nim węgle i wepchnął go w płomienie. Lubicie niegodziwość?, spytał.
My się tam do tego nie mieszamy.
Macie ochotę sobie golnąć?
Gada na próżno. Nie pija whiskey.
Cholera, przecież jeszcze nie ma godziny, jak widziałeś, że pił.
Widziałem też, że rzygał. A co to pan nosi na szyi?
Mężczyzna odsunął stary szkaplerz od piersi i spojrzał na niego. To uszy, odparł.
Że co?
Uszy.
Jakie uszy?
Pociągnął za rzemień i spojrzał na szkaplerz. Były całkiem czarne, twarde, suche i zniekształcone.
Ludzi, odparł. Uszy ludzi.
Ale mi brednie, rzekł chłopak z karabinem.
Nie zarzucaj mu kłamstwa, Elrod, bo cię jeszcze zastrzeli. Pan pokaże, co?
Zdjął szkaplerz przez głowę i podał go chłopakowi, który się odezwał. Obmacywali palcami dziwne suche wisiorki.
Czarnuchów, co nie?
Wziął je uciachał czarnuchom, żeby było poznać, jak będą uciekać.
Ile ich tutaj, proszę pana?
Nie wiem. Było ze sto.
Obracali szkaplerz w dłoniach w świetle ogniska.
Boże, uszy czarnuchowe jak żywe.
Nie są od czarnuchów.
Nie od czarnuchów?
Nie.
A czyje?
Indiańców.
Akurat tam, cholera.
Elrod, coś ci mówiłem, nie?
Jak to jest, że takie czarne, skoro nie od czarnuchów?
Takie się zrobiły. Czarne, że już bardziej nie można.
Skąd pan je wziął?
Pozabijał skurwysynów. Prawda, proszę pana?
Był pan zwiadowcą na prerii?
Kupiłem te uszy w Kalifornii od jednego wojaka w saloonie i nie miałem potem za co pić.
Wyciągnął rękę i zabrał szkaplerz.
A niech mnie. Mówię wam, że był zwiadowcą na prerii i pozabijał wszystkich skurwysynów do ostatniego.
Chłopak zwany Elrod wskazał trofeum podbródkiem i pociągnął nosem. Po co to panu?, spytał. Ja bym tego nie chciał nosić.
Pozostali spojrzeli na niego niepewnie.
Nie wie pan, skąd te uszy się wzięły? Ten stary, co je panu sprzedał, może mówił, że indiańskie, ale co z tego?
Mężczyzna milczał.
Mogą być to uszy kanibalów albo innych czarnuchów z dalekich krajów. Chodzą słuchy, że całe głowy może człowiek kupić w Nowym Orleanie. Marynarze przywożą, a ludzie biorą je po pięć dolarów sztuka.
Ucisz się, Elrod.
Mężczyzna trzymał naszyjnik w rękach. To nie kanibalów, odparł. To Apaczów. Znałem tego, który je poucinał. Znałem go i z nim jeździłem, i widziałem, jak zawisł na szubienicy.
Elrod spojrzał na pozostałych i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Apaczów, powtórzył. Jak by to były Apaczów, czerwone by były jak środek arbuza, co myślicie, chłopaki?
Mężczyzna podniósł ciężko wzrok. Twierdzisz, że łżę, synu?
Żaden ja pana syn.
Ile masz lat?
Żadna pana sprawa.
Ile masz lat?
Ma piętnaście.
Przymknij tę swoją cholerną jadaczkę.
Elrod odwrócił się do mężczyzny. On za mnie nie będzie gadał, stwierdził.
Właśnie gada. Miałem piętnaście lat, gdy pierwszy raz mnie postrzelili.
Ja nigdy nie dałem się postrzelić.
Ale szesnastu jeszcze nie masz, więc lepiej uważaj.
Chce pan do mnie strzelić?
Chcę się od tego powstrzymać.
Elrod, daj spokój.
Pan nikogo by nie zastrzelił. Chyba że w plecy albo śpiącego.
Elrod, idziemy.
Od razu wiedziałem, co z pana za jeden.
Lepiej ruszaj dalej.
Siedzi i gada o strzelaniu do ludzi. Jeszcze się taki nie narodził.
Pozostali czterej stali na skraju poświaty. Najmłodszy zerkał raz po raz na ciemne sanktuarium nocy.
Ruszaj, ponaglił mężczyzna. Czekają na ciebie.
Elrod splunął w ognisko i otarł usta. Na północy przez prerię ciągnęły wozy, woły w jarzmach nieme i blade w blasku gwiazd, wozy skrzypiące cicho w oddali, a za nimi sunęła latarnia z czerwonym szkłem, niczym źrenica jakiejś obcej istoty. Kraj zapełniły porywcze dzieci osierocone przez wojnę. Towarzysze wrócili, żeby zabrać ze sobą chłopaka, i może to go ośmieliło, a może powiedział coś jeszcze do mężczyzny, bo kiedy podeszli do ogniska, ten już stał. Trzymajcie go z dala ode mnie, powiedział. Jak go tu jeszcze zobaczę, zabiję.
Gdy zniknęli, dorzucił drew do ognia, złapał konia, zdjął mu pęta, przywiązał go, osiodłał, a potem oddalił się nieco, rozpostarł koc na ziemi i położył się w mroku.
Kiedy się obudził, na wschodzie wciąż było ciemno. Nad popiołami ogniska stał chłopak z karabinem w ręku. Koń pociągnął nosem raz i drugi.
Wiedziałem, że się pan schowa, zawołał Elrod.
Mężczyzna zrzucił koc i przekręcił się na brzuch. Napiął kurek i wycelował rewolwer w niebo, gdzie przez całą wieczność płonęły roje gwiazd. Zgrał muszkę ze szczerbinką i trzymając broń oburącz, przesunął lufę wzdłuż ciemnych drzew ku ciemniejszej jeszcze sylwetce nieproszonego gościa.
Jestem tutaj, powiedział.
Chłopak obrócił się z karabinem i strzelił.
I tak byś długo nie pożył, rzekł mężczyzna.
Był już szary świt, kiedy przyszli pozostali. Nie mieli koni. Podprowadzili podrostka do miejsca, w którym Elrod leżał na wznak, z rękoma ułożonymi na piersi.
Nie chcemy kłopotów, proszę pana. Chcemy go tylko zabrać.
Zabierajcie.
Wiedziałem, że skończy w ziemi na tej prerii.
Oni są z Kentucky, proszę pana. Ten nygus tutaj i jego brat. Ich mama i tato nie żyją. Dziadka zabił jeden wariat, co zakopał go w lesie jak psa. Nigdy nie zaznał szczęścia w życiu, a teraz nie został mu już nikt bliski na całym świecie.
Randall, ty się dobrze przyjrzyj człowiekowi, przez którego jesteś sierota.
Sierota w za dużym ubraniu, trzymający stary muszkiet z połatanym łożem, patrzył drętwo na mężczyznę. Miał może dwanaście lat i wyglądał raczej na obłąkanego niż przygłupa. Dwaj inni przeszukiwali kieszenie zabitego.
Gdzie jego karabin, proszę pana?
Mężczyzna stał z dłońmi przy pasie. Wskazał głową drzewo, o które oparł broń.
Przynieśli go i wręczyli młodszemu bratu. Stał i patrzył rozbieganym wzrokiem, niedorzecznie uzbrojony w muszkiet i karabin marki Sharp kalibru pięćdziesiąt.
Jeden ze starszych chłopców podał mu kapelusz zabitego, a potem odwrócił się do mężczyzny. Ten karabin kosztował czterdzieści dolarów w Little Rock. W Griffin można kupić taki za dziesięć. Nic niewarte. Gotowy, Randall?
Podrostek nie pomagał przy niesieniu zwłok, bo był za mały. Gdy poszli przez prerię, dźwigając na ramionach ciało zastrzelonego brata, ruszył za nimi, taszcząc swój muszkiet, jego kapelusz i karabin. Mężczyzna patrzył na nich. Dalej nie było nic.
Nieśli po prostu zwłoki przez usłane kośćmi odludzie w stronę nagiego widnokręgu. Sierota obejrzał się przez ramię, a potem przyśpieszył, żeby dogonić pozostałych.
Po południu przeprawą McKenziego przekroczył Clear Fork nad Brazos i o szarudze ruszył na piechotę ramię w ramię z koniem do miasteczka zagnieżdżonego poniżej, na równinie, gdzie w długim czerwonym zmierzchu, a potem zmroku bezładne skupisko świateł mamiło fałszywą obietnicą przystani. Minęli ogromne sterty kości, kolosalne wały z rogatych czaszek i zagiętych żeber przypominających stare łuki z kłów słoni, usypane w pokłosiu jakiejś legendarnej bitwy, a ich wielkie hałdy ciągnęły się wśród nocy zakolami po prerii.