Gdy weszli do miasteczka, padał lekki deszcz. Koń rżał i wąchał nieśmiało pęciny innych wierzchowców przywiązanych do palików przed rozświetlonymi bagnios, które mijali po drodze. Po smętnej ulicy z błota rozchodziło się rzępolenie skrzypiec, a z przodu między cieniami przemykały wychudłe psy. Na końcu miasteczka podprowadził konia do żerdzi, przywiązał wśród innych i po drewnianych schodkach wkroczył w bladą poświatę, która padała na dwór przez drzwi. Po raz ostatni spojrzał przez ramię na ulicę, na blask świateł w oknach wcinający się w mrok, na resztki dnia na zachodzie i niskie ciemne wzgórza dokoła. Potem pchnął drzwi na oścież i wszedł.
W środku roiła się hołota. Jak gdyby budynek wzniesiony z surowych desek, by ją pomieścić, był ostatecznym ściekiem, do którego spłynęły szumowiny z okolicznych równin. Między stolikami snuł się stary mężczyzna w tyrolskim stroju, nadstawiając rękę z kapeluszem, mała dziewczynka w fartuchu kręciła korbą katarynki, a na drewnianej scenie obramowanej rzędami świec, które pryskały i roztapiały się w kałuże łoju, obracał się dziwacznie niedźwiedź w krynolinie.
Przecisnął się przez tłum do baru, gdzie kilku mężczyzn w koszulach ze stójką toczyło piwo z beczek i nalewało whiskey. Za nimi uwijali się młodzi chłopcy taszczący skrzynie butelek i nosidła z parującymi szklankami z pomywalni w głębi. Kontuar był ocynkowany. Oparł się na nim łokciami, zakręcił srebrną monetą i klepnął ją płasko dłonią.
Kto pije, ten żyje, odezwał się barman.
Whiskey.
Już się robi. Postawił szklaneczkę, odkorkował butelkę i nalał może ósmą część kwarty, po czym zabrał monetę.
Stał i patrzył na whiskey. Potem zdjął kapelusz, położył go na kontuarze, podniósł szklaneczkę do ust, wypił niespiesznie i odstawił puste naczynie. Otarł usta, odwrócił się i oparł łokciami o bar.
Zza zasłon dymu w żółtym świetle wpatrywał się w niego sędzia.
Siedział przy jednym ze stolików. Miał okrągły kapelusz z wąskim rondem i przebywał wśród ludzi wszelkiego autoramentu, pastuchów, poganiaczy, spedytorów, górników, myśliwych, żołnierzy, handlarzy, szulerów, włóczęgów, pijaków, złodziei, od tysiąca lat za pan brat z ostatnimi mętami tego świata i łotrowską latoroślą rodów ze wschodu, będąc częścią pstrokatej hałastry, a zarazem trzymając się z boku, jakby był całkiem inną istotą ludzką, i wydawało się, że niewiele się zmienił przez te wszystkie lata, jeśli w ogóle.
Mężczyzna odwrócił się od tych oczu i spojrzał w pustą szklankę między pięściami. Kiedy podniósł głowę, napotkał wzrok barmana. Wyprostował palec wskazujący, a barman przyniósł whiskey.
Zapłacił, chwycił szklankę i wypił. Na ścianie za kontuarem wisiało lustro, ale ukazywało tylko dym i zjawy. Katarynka jęczała, rzęziła, a niedźwiedź z wywieszonym jęzorem obracał się ciężko na deskach.
Gdy się odwrócił, zobaczył, że sędzia wstał i rozmawia z pozostałymi. Impresario przedarł się przez tłum, potrząsając monetami w kapeluszu. W drzwiach na zapleczu znikały krzykliwie ubrane kurwy, a on patrzył na nie, patrzył na niedźwiedzia, a gdy spojrzał na drugą stronę sali, sędziego już nie było. Impresario wdał się w awanturę z kilkoma mężczyznami, którzy stali przy stole. Podniósł się kolejny. Tamten nadstawił kapelusz. Jeden z nich wskazał w stronę baru. Pokręcił głową. W ogólnym zgiełku ich głosy były urywane. Niedźwiedź tańczył na deskach, wkładając w to całe serce, dziewczynka kręciła korbką katarynki, a cienie tego spektaklu rzucane na ścianę w blasku świec w każdym dziennym świecie domagałyby się desygnatów. Gdy znów spojrzał, impresario włożył już kapelusz i stał z dłońmi na biodrach. Jeden z mężczyzn wyciągnął zza pasa kawaleryjski rewolwer o długiej lufie. Odwrócił się i wycelował w scenę.
Niektórzy padli na podłogę, inni sięgnęli po broń. Właściciel niedźwiedzia stał jak straganiarz na jarmarcznej strzelnicy. Zagrzmiał wystrzał i w przetaczającym się huku ucichły wszystkie dźwięki. Niedźwiedź został trafiony w środek ciała. Jęknął basem i zaczął tańczyć jeszcze szybciej, w ciszy, którą mąciło tylko człapanie jego wielkich łap na deskach. Z pachwiny popłynęła krew. Mała dziewczynka z przypiętą katarynką zamarła, z korbą unieruchomioną w górze w połowie obrotu. Mężczyzna z rewolwerem znów wystrzelił, broń zaryczała i szarpnęła do tyłu, buchnął czarny dym, niedźwiedź stęknął i zatoczył się jak pijany. Trzymał się za pierś, a z pyska popłynęła mu rozrzedzona czerwona piana. Zachwiał się, zapłakał jak dziecko, zrobił kilka kroków w tańcu i runął na deski.
Ktoś chwycił strzelca za uzbrojoną rękę i broń podrygiwała teraz w powietrzu. Właściciel niedźwiedzia stał oszołomiony, ściskając rondo swego zamorskiego kapelusza.
Ukatrupili cholernego misia, stwierdził barman.
Dziewczynka rozpięła pasek i katarynka spadła z łoskotem na podłogę. Podbiegła, uklękła i ujęła w dłonie wielki kudłaty łeb. Zaczęła szlochać, kołysząc się w przód i w tył. Większość mężczyzn podniosła się od stołów i stali teraz w zadymionej żółtej przestrzeni, z rękoma na kolbach broni. Stada kurew pobiegły spłoszone na tył budynku, a na scenę weszła kobieta, ominęła niedźwiedzia i wyciągnęła ręce.
To koniec, oznajmiła. Koniec.
Wierzysz, że to koniec, synu?
Odwrócił się. Przy kontuarze stał sędzia, patrząc na niego. Uśmiechnął się i zdjął kapelusz. W blasku lamp wielka blada kopuła jego czaszki świeciła jak ogromne fosforyzujące jajo.
Ostatni z prawdziwych. Ostatni z prawdziwych. Powiedziałbym, że wszyscy już padli prócz mnie i ciebie. Zgodziłbyś się ze mną?
Próbował dojrzeć cokolwiek za plecami sędziego. Jego wielka postać odgradzała go od wszystkiego wokół. Usłyszał, że kobieta zapowiada rozpoczęcie potańcówki w sali na zapleczu.
Nie narodziła się jeszcze część z tych, którzy będą mieli powód, by przekląć duszę Delfina, rzekł sędzia. Odwrócił się odrobinę. Mnóstwo czasu na taniec.
Ja tam się nie uczę tańczyć.
Sędzia się uśmiechnął.
Tyrolczyk i jeszcze jeden mężczyzna pochylili się nad niedźwiedziem. Dziewczynka szlochała, a przód jej sukienki był ciemny od krwi. Sędzia sięgnął przez kontuar, chwycił butelkę i odkorkował ją kciukiem. Korek wystrzelił w mrok nad lampami jak kula z pistoletu. Sędzia wlał sobie sporo wódki do ust i oparł się plecami o bar. Przyszedłeś tu tańczyć, oznajmił.
Muszę iść.
Zrobił smutną minę. Iść?, spytał.
Skinął głową. Wyciągnął rękę po kapelusz leżący na kontuarze, ale go nie zabrał. Zastygł.
Jaki człowiek nie chciałby zostać tancerzem, gdyby nadarzyła się sposobność?, rzekł sędzia. To wspaniała rzecz, taniec.
Kobieta uklękła i objęła dziewczynkę ramieniem. Świece pryskały, a wielka włochata postać martwego niedźwiedzia w krynolinie leżała niczym jakiś potwór ubity w trakcie cudacznych igrzysk. Sędzia napełnił szklaneczkę stojącą obok kapelusza i pchnął ją do przodu.
Wypij, powiedział. Wypij. Być może dzisiejsza noc upomni się o twoją duszę.
Spojrzał na whiskey. Sędzia uśmiechnął się i poruszył butelką.
Wziął szklankę i wypił.
Sędzia patrzył na niego. Zawsze kierowałeś się przeświadczeniem, że jak nie będziesz się odzywał, nie zostaniesz rozpoznany?
Ty mnie jakoś dziś poznałeś.
Sędzia puścił te słowa mimo uszu. Rozpoznałem cię, gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, mimo to sprawiłeś mi zawód. I wtedy, i teraz. A jednak koniec końców stoisz tutaj razem ze mną.
Nie jestem z tobą.
Sędzia zmarszczył bezwłosy łuk brwiowy. Nie?, spytał. Rozejrzał się dokoła ostentacyjnie i z zaintrygowaniem, a tespijczykiem był nie najgorszym.