Skąd jechałeś?
Z Naca… Naca…
Nacogdoches?
Tak.
Tak jest, panie kapitanie.
Tak jest, panie kapitanie.
Ilu było?
Dzieciak patrzył na niego.
Tych rabusiów. Ilu było rabusiów?
Z siedmiu albo ośmiu. Oberwałem dylem w łeb.
Kapitan spojrzał na niego, mrużąc jedno oko. Meksykanie?
Paru. Czarnuchy i Meksyki. No i jeden, może dwóch białych. Mieli trochę bydła, które ukradli. Został mi tylko stary nóż, bo go trzymałem w bucie.
Kapitan skinął głową. Wsunął ręce między kolana. Co myślisz o traktacie?, spytał.
Dzieciak spojrzał na mężczyznę siedzącego obok na ławce. Ten miał zamknięte oczy. Popatrzył na swoje kciuki. Nic nie myślę, odparł.
Obawiam się, że tak samo jest z większością Amerykanów, rzekł kapitan. Skąd jesteś, synu?
Z Tennessee.
Nie było cię z ochotnikami w Monterrey, co?
Nie, panie kapitanie.
Zastęp chyba najdzielniejszych mężczyzn, jakich przyszło mi oglądać w walce. Idę o zakład, że na polu bitwy w północnym Meksyku padło więcej ludzi z Tennessee niż z jakiegokolwiek innego stanu. Wiedziałeś o tym?
Nie, panie kapitanie.
Sprzedano ich. Walczyli tam i ginęli, a potem sprzedała ich własna ojczyzna.
Dzieciak siedział w milczeniu.
Kapitan nachylił się. Walczyliśmy o tę ziemię. Straciliśmy tam naszych przyjaciół i braci. A potem, Boże miłosierny, musieliśmy ją oddać. Oddać ją zgrai barbarzyńców, o których nawet najbardziej im przychylni mówią, że nie mają bladego pojęcia o honorze na tym bożym świecie, ani o sprawiedliwości, ani o rządach republikańskich. Oddaliśmy ją narodowi tak tchórzliwemu, że od stu lat płaci haracz plemionom nagich dzikusów. Pola i inwentarz porzucone. Kopalnie zamknięte. Wyludnione wsie. A tymczasem hordy pogan tratują ich ziemie, grabiąc i mordując z całkowitą bezkarnością. I żadna ręka nie podniesie się przeciw nim. Co to za naród? Apacze nawet do nich nie strzelają. Wiedziałeś o tym? Kamienują ich tylko. Kapitan pokręcił głową. Wydawało się, że posmutniał od tego, co miał do powiedzenia.
Czy wiesz, że kiedy pułkownik Doniphan zdobył miasto Chihuahua, wróg stracił ponad tysiąc ludzi, a on sam tylko jednego człowieka, i to dlatego, że ten popełnił samobójstwo? A w jego wojsku byli sami ochotnicy bez żołdu, którzy mówili mu Bill, obdartusy, co przyszły na piechotę aż z Missouri.
Nie wiem, panie kapitanie.
Kapitan wyprostował się i splótł dłonie. Mamy do czynienia z rasą degeneratów, powiedział. Z rasą kundli, niewiele lepszych od czarnuchów. A może wcale nie lepszych. W Meksyku nie ma żadnej władzy. Do diabła z władzą, w Meksyku nie ma nawet Boga. I nigdy nie będzie. Mamy do czynienia z narodem, który w oczywisty sposób nie potrafi sam się rządzić. A wiesz, co się dzieje z narodem, który nie potrafi się rządzić? Otóż to. Zjawiają się inni, którzy będą rządzić za niego.
W samym stanie Sonora jest już w tej chwili jakieś czternaście tysięcy francuskich kolonistów. Dostają za darmo ziemię, żeby się osiedlać. Dostają narzędzia i inwentarz. Prą do tego światli Meksykanie. Paredes już wzywa do odłączenia się od Meksyku. Wolą być rządzeni przez żabojadów niż przez złodziei i kretynów. Pułkownik Carrasco prosi o amerykańską interwencję. I ją dostanie.
Teraz powołali w Waszyngtonie komisję, która ma się tu zjawić i wytyczyć granicę między nami a Meksykiem. Moim zdaniem nie ma wątpliwości, że Sonora w końcu stanie się terytorium Stanów Zjednoczonych. Guayamas będzie amerykańskim portem. Amerykanie będą mogli dotrzeć do Kalifornii, omijając tę naszą pogrążoną w mrokach siostrzaną republikę, a nasi obywatele będą wreszcie wolni od band rozbójników grasujących notorycznie po drogach, którymi w tej chwili zmuszeni są podróżować.
Kapitan wpatrywał się w dzieciaka. Ten miał niepewną minę. Synu, rzekł. Jesteśmy narzędziami w służbie wyzwolenia ciemnego i znękanego kraju. Tak jest. Będziemy w szpicy tych sił. Mamy milczącą zgodę gubernatora Burnetta z Kalifornii.
Znowu się pochylił i położył dłonie na kolanach. I to my podzielimy łupy. Każdy człowiek z mojej kompanii dostanie kawał ziemi. Wspaniałe pastwiska. Jedne z najwspanialszych na świecie. Ziemię tak zasobną w minerały, w złoto i srebro, że przekracza to najśmielsze wyobrażenia. Jesteś młody. Ale ja cię znam. Na ogół potrafię się poznać na ludziach. Czuję, że chcesz się odznaczyć w dziejach, mam rację?
Tak, panie kapitanie.
No właśnie. I nie wyglądasz mi na takiego, co oddałby obcemu państwu ziemię, za którą walczyli i przelewali krew Amerykanie. Zważ na moje słowa. Jeśli Amerykanie nie wezmą spraw w swoje ręce, ludzie tacy jak ty i ja, którzy troszczą się o ojczyznę, gdy tymczasem ta banda maminsynków w Waszyngtonie siedzi bezczynnie na dupskach, a więc jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, nad Meksykiem, i mam na myśli cały ten kraj, załopocze w końcu europejska flaga. Doktryna Monroego nic tu nie pomoże.
Kapitan mówił cicho, lecz z przejęciem. Przechylił głowę w bok i patrzył na dzieciaka ze swoistą życzliwością. Dzieciak potarł dłonie o nogawki utytłanych portek. Zerknął na mężczyznę siedzącego obok, ale ten jakby spał.
A siodło?, spytał.
Siodło?
Tak, panie kapitanie.
Nie masz siodła?
Nie mam.
Myślałem, że przyjechałeś konno.
Na mule.
Rozumiem.
Mam taką skorupę, na której siedzę, ale niewiele z niej zostało. Z samego muła też nie. Ten tutaj mówił, że dostanę konia i karabin.
Sierżant Trammel tak mówił?
Nie obiecywałem mu żadnego siodła, panie kapitanie, zaprzeczył sierżant.
Znajdziemy ci siodło.
Mówiłem za to, że dostanie jakieś łachy.
Owszem. Może i nie jesteśmy regularnym wojskiem, ale nie chcemy wyglądać jak zajęcze bobki, mam rację?
Tak jest, panie kapitanie.
No i nie został nam już żaden ujeżdżony koń, powiedział sierżant.
Ujeździmy jakiegoś.
Ale ten chłopak, co tak dobrze ujeżdżał, zachorzał.
Wiem. Znajdź kogoś innego.
Rozkaz. Może ten tutaj mógłby ujeżdżać? Ujeżdżałeś kiedy konie?
Nie, panie sierżancie.
Nie musisz mi sierżantować.
Tak jest, panie sierżancie.
Sierżancie, odezwał się kapitan, zsuwając się z biurka.
Na rozkaz.
Zaciągnijcie tego człowieka.
Obóz znajdował się w górze rzeki, na skraju miasteczka. Namiot pozszywany ze starych bud od wozów, kilka szałasów z patyków i zagroda w kształcie ósemki, też zrobiona z gałęzi, gdzie w słońcu stało kilka nadąsanych pstrokatych koników.
Kapralu, zawołał sierżant.
Nie ma go.
Zsiadł z konia, pomaszerował do namiotu i odgarnął połę. Dzieciak siedział na mule. W cieniu drzewa leżało trzech mężczyzn, którzy mu się przypatrywali. Witaj, odezwał się jeden.
Witaj.
Nowy jesteś?
Na to wygląda.
Kapitan mówił, kiedy wyruszamy z tego zadupia?
Mnie nic nie mówił.
Sierżant wrócił z namiotu. Gdzie on jest?, spytał.
W miasteczku.
W miasteczku, powtórzył. Chodź tutaj.
Mężczyzna podniósł się z ziemi, zbliżył do namiotu i stanął z rękami opartymi na lędźwiach.
Ten tutaj nie ma wyposażenia, powiedział sierżant.
Mężczyzna kiwnął głową.
Kapitan da mu koszulę i trochę pieniędzy, żeby połatał buty. Musimy mu znaleźć coś, na czym mógłby jechać, no i potrzebne będzie siodło.
Siodło.
Może uda mu się sprzedać tego muła za tyle, żeby sobie jakieś kupić.
Mężczyzna popatrzył na muła, a potem odwrócił się i spojrzał zmrużonymi oczami na sierżanta. Pochylił się i splunął. Za tego nie dostanie nawet dziesięciu dolarów.