Dostanie tyle, ile dostanie.
Zabili następnego wołu.
Nie chcę o tym słyszeć.
Nic nie poradzę.
Nie powiem o tym kapitanowi. Będzie tak wywracał oczami, że mu się odkleją i wypadną na podłogę.
Mężczyzna znowu splunął. Święta prawda, powiedział.
Zajmij się tym tutaj. Ja muszę iść.
Dobra.
Wszyscy zdrowi?
Tak.
Dzięki Bogu.
Wdrapał się na siodło i szarpnął lekko wodze. Spojrzał przez ramię i pokręcił głową.
Wieczorem dzieciak pojechał z dwoma innymi rekrutami do miasteczka. Wykąpał się, ogolił, włożył niebieskie sztruksowe spodnie i bawełnianą koszulę, które dostał od kapitana, i gdyby nie buty, byłby całkiem odmieniony. Jego koledzy dosiadali małych pstro umaszczonych koni, które jeszcze czterdzieści dni wcześniej były dzikimi zwierzętami na stepie, więc płoszyły się, brykały i kłapały zębami jak żółwie.
Poczekaj, aż dostaniesz takiego, powiedział starszy szeregowiec. Nie wiesz jeszcze, co to prawdziwa zabawa.
Te konie całkiem dobre, dodał drugi.
Został jeden albo dwa, co nadadzą się dla ciebie.
Dzieciak spojrzał na nich z grzbietu muła. Jechali po jego obu stronach jak eskorta, a muł kłusował z podniesionym łbem, łypiąc nerwowo na boki.
Każdy taki wykatapultuje cię z siodła, powiedział starszy szeregowiec.
Przejechali przez plac zatłoczony wozami i inwentarzem. Imigranci, Teksańczycy i Meksykanie, niewolnicy, Apacze Lipan i wysłannicy z plemienia Karankawa, rośli i srodzy, o twarzach pokolorowanych na niebiesko, dłoniach zaciśniętych na drzewcach dwumetrowych włóczni, prawie całkiem nadzy dzikusi o pomalowanych ciałach i rzekomym upodobaniu do ludzkiego mięsa, ekstrawaganccy nawet w tak barwnym towarzystwie. Trzymając krótko wodze, rekruci skręcili za budynkiem sądu i minęli areszt za wysokim murem naszpikowanym u szczytu kawałkami szkła. Na placu Głównym zebrała się orkiestra strojąca instrumenty. Ruszyli w ulicę Salinas, obok małego kasyna i straganów z kawą, i tam właśnie znajdowały się budy i małe sklepiki z błota, w których ulokowało się kilku meksykańskich rymarzy, a także handlarze, hodowcy kogutów, latacze obuwia i szewcy. Starszy szeregowiec pochodził z Teksasu i mówił trochę po hiszpańsku, próbował więc przehandlować muła. Drugi chłopak urodził się w Missouri. Byli w dobrych humorach, wymyci i uczesani, w czystych koszulach i tak dalej. Każdy z nich myślał o wieczorze przy kieliszku, a być może przy boku kobiety. Iluż to młodzieńców wracało do domu zimnych i martwych po takich nocach i takich planach.
Za muła z uprzężą dostali ciężkie siodło teksaskie – surowe drewno pokryte niewyprawioną skórą – nienowe, ale mocne. I nową uzdę, i nowe wędzidło. I tkany wełniany koc z Saltillo, który był albo nowy i przykurzony, albo nienowy. I wreszcie złotą monetę wartą dwa i pół dolara. Teksańczyk spojrzał na mały pieniądz na dłoni dzieciaka i zażądał więcej, ale rymarz pokręcił głową i wzniósł do góry ręce w geście wyrażającym nieodwołalność.
A buty?, spytał dzieciak.
Y sus botas, powiedział Teksańczyk.
Botas?
Sí. Wykonał ruch naśladujący szycie.
Rymarz spojrzał na buty. Zgiął palce ze zniecierpliwieniem, a dzieciak ściągnął buty i stanął boso w pyle.
Kiedy już wszystko zostało załatwione, wyszli na ulicę i popatrzyli na siebie. Starszy szeregowiec spojrzał na chłopaka z Missouri. Masz jakie pieniądze, Earl?
Ani złamanego centa.
Ja też nie. W takim razie trzeba będzie zawieźć dupsko z powrotem do tego nędznego grajdoła.
Dzieciak poprawił ciężką uprząż na ramieniu. Mamy przecież tego złotego orła do przepicia, powiedział.
W Laredito zapada już zmierzch. Nietoperze wylatują z kryjówek w budynku sądu i na wieży, krążą nad ulicami. Powietrze jest przesycone wonią węgla drzewnego. Dzieci i psy kucają przy nieckach w błocie, koguty trzepoczą skrzydłami i gnieżdżą się w gałęziach drzew owocowych. Idą na piechotę, trzej towarzysze, obok nagiego muru. Z placu dobiega niewyraźnie muzyka orkiestry. Mijają beczkowóz na ulicy, mijają dziurę w murze, za którym w blasku małego paleniska stary mężczyzna kuje metal. Mijają młodą dziewczynę przy wejściu do domu, której urodę rozpoznają potem w kwiatach dokoła.
Wreszcie stają u drewnianych drzwi, wpasowanych w jeszcze większe drzwi lub wrota, i każdy z nich musi przestąpić wysoki próg, starty z wierzchu przez podeszwy tysięcy butów, o który setki głupców przewracało się albo potykało i wybiegało pijackim krokiem na ulicę. Mijają długą pergolę na dziedzińcu, obok altany z dzikiego wina, gdzie małe ptaki przysypiają o zmierzchu pośród nagich sękatych gałęzi. Wmaszerowują do rozświetlonej kantyny, idą, schylając głowy pod niskim stropem, i stają przy barze, jeden, drugi, trzeci.
W kantynie siedzi stary pomylony mennonita, który odwraca się, żeby się im przyjrzeć. Chudzielec w skórzanej kamizelce i kapeluszu o prostym rondzie nasuniętym równo na głowę, z cienkim wieńcem bokobrodów. Rekruci zamawiają szklaneczki whiskey, wypijają i zamawiają następne. Na stolikach przy ścianach toczy się gra w cztery karty, a przy innym stole siedzą kurwy, zerkające na rekrutów. Ci stoją bokiem przy kontuarze, z kciukami zatkniętymi za pasy, i rozglądają się po sali. Rozmawiają głośno o swojej wyprawie, a stary mennonita kręci smutno głową, popija ze szklaneczki i coś mamrocze.
Zatrzymają was nad rzeką, mówi.
Starszy szeregowiec patrzy za plecy swoich towarzyszy. Do mnie gadasz?
Nad rzeką. Wspomnisz moje słowa. Wszyscy, co do jednego, wylądujecie w więzieniu.
Kto nas zatrzyma?
Wojsko Stanów Zjednoczonych. Generał Worth.
Takiego wała, cholera.
Lepiej się módl, żeby tak było.
Starszy szeregowiec patrzy na swoich towarzyszy. Nachyla się do mennonity. Co to niby znaczy, stary?
Że gdy przejdziecie przez rzekę jako uzbrojeni flibustierzy, to już nie wrócicie.
Ani nam się śni wracać. Ruszamy do Sonory.
A co ci do tego, stary?
Mennonita patrzy w wiszące nad barem lustro, w którym rekrutów przesłania ocieniony mrok. Odwraca się do nich. Oczy ma wilgotne i mówi powoli. Gniew boży na razie leży uśpiony. Zakryty został milion lat przed nastaniem człowieka i tylko w mocy człowieka jest go obudzić. Piekło nie zapełniło się jeszcze nawet w połowie. Usłyszcie moje słowa. Niesiecie na obczyznę wojnę rozpętaną przez szaleńca. Obudzicie nie tylko psy.
Zwymyślali i sklęli starego, aż odsunął się na koniec kontuaru, pomrukując, ale czy mogło być inaczej?
Oto jak kończą się takie historie. W zamęcie, przekleństwach i we krwi. Pili dalej, wiatr dął ulicami, gwiazdy wisiały nisko na zachodnim niebie, a ci trzej młodzi mężczyźni zadarli z innymi, i padły słowa, których nie dało się odwołać, a o świcie dzieciak i starszy szeregowiec uklękli nad chłopakiem z Missouri, który miał na imię Earl, i mówili do niego, ale nie odpowiadał. Leżał w pyle na dziedzińcu. Mężczyźni znikli, znikły kurwy. Jakiś starzec zamiatał klepisko w kantynie. Chłopak leżał na boku w kałuży krwi, z czaszką rozłupaną nie wiadomo przez kogo. Na dziedziniec wyszedł trzeci, żeby do nich dołączyć. Był to mennonita. Wiał ciepły wiatr, na wschodzie jaśniało szare światło. Ptaki śpiące w dzikim winie zaczęły się budzić i nawoływać.
Nie masz takiej radości w gospodzie jak na drodze do niej wiodącej, powiedział mennonita. Włożył kapelusz, który trzymał w rękach, odwrócił się i wyszedł przez bramę.
IV
ODJAZD Z FLIBUSTIERAMI
• NA OBCEJ ZIEMI • POLOWANIE NA ANTYLOPY
• NĘKANI PRZEZ CHOLERĘ • WILKI
• NAPRAWA WOZÓW • PUSTYNNE ODLUDZIE
• NOCNE BURZE • TABUN WIDMO
• MODLITWA O DESZCZ • ZAGRODA NA PUSTYNI