Z całą pewnością nikt im tego nigdy nie powiedział otwarcie. Kiedy Arthur Stuart przedstawiał się jako służący gościa w domu Łosia i Wiewiórki, ludzie trzymali język za zębami. Dlatego wkrótce zaczął mówić — również nie mijając się z prawdą — że jest służącym amerykańskiego rzemieślnika, który w zeszłym tygodniu przybył do miasta. Wówczas nie musiał długo czekać na opowieść o dziwnych wydarzeniach w Barcy. I nie były to jedynie historie krążące wśród niewolników. Biali mówili to samo.
— Czy to nie jest niebezpieczne? — spytał Arthur Stuart pewnego wieczora, kiedy obaj leżeli już w łóżkach. — Jeśli wydarzy się coś złego, całe miasto oskarży o to tych dobrych ludzi. Czy oni wiedzą, co się o nich mówi?
— Chyba tak, ale jak to jest w przypadku wielu ostrzeżeń i złych znaków, ludzie przyzwyczajają się do nich i przestają traktować poważnie, aż nagle robi się za późno — odpowiedział Alvin.
— W ten sam sposób kot podchodzi do ofiary. Nie kryje się. Skra da się bardzo powoli i nieruchomieje na tak długo, że ofiara się przyzwyczaja i myśli: „no, na razie mnie nie skrzywdził”. A wtedy kot skacze, zupełnie bez ostrzeżenia. Choć oczywiście było mnóstwo ostrzeżeń, gdyby ta biedna mysz czy ptaszyna miała dość rozumu, żeby uciec.
— Więc się zgadzasz. Trzeba ich stąd zabrać — rzekł Arthur Stuart.
— O, jasne. Oni też tak uważają. Jedyna różnica poglądów do tyczy pory tej migracji. I metody przeprowadzenia przez miasto pięćdziesięciorga dzieci najróżniejszych ras tak, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo pogwałcili prawa rasowe. A pieniądze? Myślisz, że stać ich na przeprawę na północ? Myślisz, że zdołają prze płynąć jezioro Pontchartrain i dotrzeć na jakąś zaprzyjaźnioną plantację, gdzie wszyscy z największą radością przenocują w sto dole całą tę chmarę wolnych czarnych dzieci?
Alvin mówił to tak, jakby Arthur naprawdę był dość głupi, by tak myśleć, a to go zdenerwowało.
— Nie powiedziałem, że będzie łatwo.
— Wiem. Złoszczę się na samego siebie. Wiesz, co myślę?
Uważam, że Peggy przysłała mnie tu właśnie po to, żebym ich stąd wyprowadził. Ale nie przyszło mi to do głowy, dopóki nie zacząłeś o tym mówić.
— Trzy sprawy — oznajmił Arthur Stuart.
— Słucham.
— Pierwsza. Pora, żebyś docenił moją olśniewającą osobę i to, jak bardzo ci pomagam.
— Twoja osoba lśni niczym kamień żółciowy — zgodził się Alvin.
— Druga. Nie ma najmniejszej szansy na to, że Peggy wysłała cię im na pomoc. Gdyby naprawdę o to jej chodziło, uprzedziłaby cię. Wtedy mógłbyś im powiedzieć, że Peggy ich ostrzega. Dla niej zrobiliby wszystko. A tak będziesz musiał się z nimi użerać o każdy drobiazg, ponieważ nie uważają nas za takich geniuszy, żebyśmy się lepiej od nich połapali, co się dzieje w Barcy.
Alvin uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Hej, zaczynasz być wart co najmniej tyle, ile zjadasz.
— Dobrze, bo nie zamierzam jeść mniej.
— No, i tak musiałbyś nie jeść przez dziesięć lat, żeby mi wynagrodzić to wszystko, co na tobie straciłem, kiedy nie byłeś wart więcej niż włos na tyłku wieprzka.
— Więc nie tego Peggy od nas chce — ciągnął Arthur Stuart — i możemy mieć całkowitą pewność, że Papa Łoś i Mama Wiewiórka się na to nie zgodzą. Toteż, moim zdaniem, jest to numer jeden na naszej liście.
— Porozmawiam z nimi.
— To zawsze działa.
— Trzeba coś zrobić na początek.
— Potem będziesz mógł im zaśpiewać. Może to prędzej ich stąd wykurzy.
— A trzecia sprawa? Powiedziałeś: trzy sprawy.
Arthur musiał się przez chwilę zastanowić. A tak, chciał spytać Alvina, dlaczego nie zrobił nic ze stopą Papy Łosia, ale to pytanie wydało mu się niemądre. Przecież Alvin ją zauważył. Musiałby być ślepy, żeby jej nie widzieć. I nie było to coś, czego nie potrafiłby uleczyć.
Jeszcze coś. Czy nie był uczniem Stwórcy?
— Nie, chciałem tylko podsunąć ten pomysł ze śpiewaniem — powiedział.
Alvin uśmiechnął się.
— Więc rozmyśliłeś się co do tej trzeciej sprawy.
— Na razie. Już i tak wyczerpałem wszystkie siły, myśląc, jak powinniśmy rozmawiać z Papą Łosiem i Mamą Wiewiórką.
Ale nie mieli szansy z nimi porozmawiać, ponieważ następnego ranka zachorowało pięcioro dzieci. Krzyczały z bólu, miały dreszcze i gorączkę. Do wieczora objawy wystąpiły u sześciorga innych, a tym, które zachorowały pierwsze, zażółciły się białka.
Skończyły się szkolne zajęcia. Sala zmieniła się w izolatkę, ławki ustawiono pod ścianami. Pozostałe dzieci miały zakaz zbliżania się do chorych. Wysłano je na dwór, gdzie bawiły się wśród komarów. Słyszały krzyki chorych. Miały je w uszach nawet wtedy, gdy nikt nie krzyczał.
Tymczasem Papa Łoś i Mama Wiewiórka kursowali po schodach z wodą, okładami, maściami i herbatkami. Zioła wydawały się przynosić nieco ulgi, a woda oczywiście zbijała gorączkę, ale Alvin wiedział, że nawet w przypadku tych dzieci, u których wystąpiła wysypka, okłady i maści na nic się nie zdadzą.
Oczywiście razem z Arthurem Stuartem służyli pomocą — biegali po schodach, wyręczając Papę Łosia, załatwiali sprawunki w mieście, doglądali paleniska, nosili nocniki. Łoś i Wiewiórka nie wpuszczali ich do sali chorych, żeby się nie zarazili.
Co nie przeszkodziło Alvinowi poświęcić sił chorym dzieciom. Widział tę chorobę w ostatnim stadium u matki Marii od Zmarłych, wiedział więc, czego szukać. Nieustannie naprawiał szkody czynione przez febrę, a także obniżał gorączkę, by nie robiła dzieciom krzywdy.
Obserwował chorych, usiłując zrozumieć przyczynę choroby. Widział maleńkie, walczące z chorobą stworzonka we krwi, ale nie rozumiał, czy zabijały ją tak, jak by on zabijał gangrenę czy inne schorzenia. A jednak dostrzegał, że pomagają zbić temperaturę i panują nad krwotokami. Kiedy je wzmocnił, choroba toczyła się swoim torem, lecz nie stawała się śmiertelnie niebezpieczna.
U zdrowych dzieci, które zbadał jedno po drugim, trwała już produkcja tych małych wojowników. Alvin dopomógł im, na ile mógł.
Najbardziej interesowało go jednak, dlaczego garstka dzieci w ogóle się nie zaraziła. Czy były silniejsze? Miały szczęście? Co je łączy?
Codziennie te dzieci badał. Były różnych ras i płci. Niektóre starsze, inne młodsze. Należały do tych, które czytały najwięcej — zawsze znajdował je w jakimś kącie domu z książką, zwłaszcza teraz, kiedy Papa Łoś nie pilnował, żeby nie czytały. Ale w jaki sposób książki mogły je obronić przed chorobą? Ludzie uczeni także umierają. Są nawet słabszego zdrowia niż inni.
Tymczasem Arthur Stuart miał oczy otwarte na wszystko, co się działo poza drzwiami domu. Żółta febra zaczęła się rozprzestrzeniać po całym mieście, choć najpierw pojawiła się w domach najbliższych studni. Ludzie oczywiście zaczęli mówić, że to „cudowna woda” ściągnęła na Barcy zarazę. Ci, którzy jeszcze mieli jej zapasy, wylali je. Inni byli przekonani, że jest ona jedynym lekarstwem, które Bóg zesłał im, wiedząc, że nadejdzie żółta febra jako kara na grzeszników.
Arthur Stuart z zadowoleniem przyjął, że po raz pierwszy odkąd pamiętał, Biali nie zwracali większej uwagi na pół-Czarnego młodzieńca noszącego wodę ze swym panem. Na razie nikt nie zauważył ich związku z cudowną wodą. Nie znaczyło to jednak, że nikt go nie zapamiętał, kiedy siedział na placu, czekając na powrót swojego pana z jakiejś budy na trzęsawiskach, gdzie, jak powiedziała Maria od Zmarłych, jej matka mogła mieć febrę. Nie mogła, miała! Pierwsza padła ofiarą epidemii.