Выбрать главу

— Powiedziałbym, że to cud sprawiony przez złego bożka, który pragnie szerzyć niewolnictwo na ziemiach Meksyku.

Bowie gapił się na niego przez chwilę.

— A, więc to tak. Jesteś abolicjonistą.

— Wiedziałeś o tym.

— No, są ludzie, którzy po prostu nie zgadzają się na niewolnictwo, i są abolicjoniści. Czasami dajesz komuś złoto i już mu nie przeszkadza, ilu kto ma niewolników.

— To pewnie ktoś inny. Mnie złoto na niewiele się przydaje.

Podobnie jak wyprawa przeciwko Meksykanom.

— Są okrutni — powiadomił go Bowie. — Mają krew na rękach.

— I dlatego mam z nimi walczyć?

— Mężczyzna nie cofa się przed walką.

— Ten mężczyzna się cofa. A ty też byś tak zrobił, gdybyś myślał.

— Meksykanie nie są przeciwnikami dla ludzi, którzy potrafią strzelać. Poza tym w Meksyku dołączą do nas tysiące Czerwonych z innych plemion. Mają już dość służenia za zwierzęta ofiarne.

— Ale przecież chcecie tam wprowadzić niewolnictwo. To tak że im się nie spodoba.

— Nie, Czerwoni nie będą niewolnikami.

— W Meksyku jest wielu Czarnych byłych niewolników.

— Przecież są z natury niewolnikami.

Alvin odwrócił się i zaczął ładować do worka melony. Bowie trącił go boleśnie w ramię.

— Nie odwracaj się do mnie tyłem!

Alvin nie odpowiedział. Podał tylko parę drobnych monet straganiarzowi, który pokręcił głową.

— No, przecież to dla dzieci z sierocińca — powiedział Alvin.

— Wiem, dla kogo — odparł straganiarz. — Dziś melony kosztu ją po dziesięć centów sztuka.

— Co, aż tak trudno je zbierać? Są w środku wykładane złotem?

— Bierz albo wynocha.

Alvin wysupłał z kieszeni więcej monet.

— Na pewno jesteś dumny, że tak się przysłużyłeś bezbronnym dzieciom.

— W tym domu nikt nie jest bezbronny — rzekł straganiarz.

Alvin odwrócił się. Bowie zastąpił mu drogę.

— Powiedziałem: nie odwracaj się do mnie tyłem.

— Teraz stoję przodem — odparł Alvin — a jeśli nie zostawisz tego noża w spokoju, stracisz coś, co jest ci bardzo drogie — i nie jest ze stali, choć tak wmawiasz damom.

— Więc nie chcesz, żebym był ci wrogiem?

— Nie chcę. Chcę, żebyś był mi nikim.

— Na to za późno. Albo wróg, albo przyjaciel.

Alvin odszedł z workiem pełnym melonów, ale odchodząc, rozgrzał ostrze noża Bowiego, a także guziki jego spodni. Po chwili nitki guzików przepaliły się i spodnie się rozpięły. Kiedy Bowie sięgnął po nóż, pochwa buchnęła płomieniem. Za plecami Alvina rozległy się śmiechy i wiwaty straganiarzy.

Prawdopodobnie popełniłem błąd, pomyślał. Ale Bowie także, znowu się mi pokazując. Dlaczego tacy ludzie nie chcą się pogodzić z przegraną i bez końca zaczepiają lepszych od siebie?

* * *

Arthur Stuart obudził się w środku nocy, czując w brzuchu rewolucję. Coś mu się w środku przelewało. Sprawa wyglądała poważniej, więc Arthur wstał z rezygnacją, zszedł na dół, niosąc buty w ręce, włożył je przy tylnych drzwiach i ruszył przez ciemną noc do wygódki.

Spędził tam nieprzyjemne pół godziny, ale za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że to już koniec i wstawał, jelita znowu się buntowały.

Wreszcie wstał po raz kolejny i nie usłyszał bulgotu wnętrzności, choć nie wiedział na pewno, czy kiedy dotrze na szczyt schodów, nie będzie musiał pędzić w dół. Oczywiście niepokoił się, że to może mieć coś wspólnego z żółtą febrą, że Alvin nie uleczył go do końca i choroba znowu atakuje, lecz po zastanowieniu doszedł do wniosku, że prawdopodobnie winowajcą jest raczej sprzedawca, u którego kupił dziś pasztecik, być może nie całkiem dopieczony.

Otworzył drzwi wygódki i wyszedł.

Ktoś pociągnął go za nocną koszulę. Arthur Stuart pisnął i odskoczył.

— Nie bój się! — szepnęła Maria od Zmarłych. — Nie jestem duchem. Wiem, że Afrykanie boją się duchów.

— Ja boję się ludzi, którzy łapią mnie za koszulę, kiedy opuszczam wychodek w środku nocy — warknął Arthur Stuart. — Co tu robisz?

— Jesteś chory — powiedziała.

— Coś takiego.

— Ale tym razem nie umrzesz.

— A już miałem nadzieję.

— Wielu ludzi umrze… I wielu obwini o to mnie.

— Wiem. Chciałem cię ostrzec, ale już was nie zastałem.

— Zobaczyłam cię i pomyślałam: ten chłopiec chce nas ostrzec. Więc dziś pomyślałam: może dasz nam jedzenie. Jesteśmy bardzo głodne.

— Jasne. Chodźcie do domu.

— Nie, nie. To dziwny dom. Bardzo niebezpieczny.

Arthur Stuart skrzywił się z niechęcią.

— Jasne. Więc to, co opowiadają o tobie, to same kłamstwa, za to wszystko, co mówią o tym domu, to prawda. Zgadza się?

— Historie o mnie są prawdziwe tylko w połowie. A jeśli historie o tym domu są w połowie prawdziwe, w życiu do niego nie wejdę.

— Nie czeka tam na ciebie żadne niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony mieszkańców. A koło wychodka cuchnie. Więc sprowadź mamę i chodźcie do domu, gdzie przynajmniej da się oddychać. Ale szybko, bo znowu pobiegnę do wygódki i kto was wtedy nakarmi?

Maria od Zmarłych zastanawiała się przez chwilę. Potem podkasała spódnicę i pobiegła w ciemność. Arthur poszedł do kuchni.

Parę minut później przy świetle świecy Maria od Zmarłych i jej matka zajadały nieco sczerstwiały chleb i ser, popijając ciepławą wodą. Zresztą smak ich nie interesował. Chyba nie odróżniały chleba od sera, tak szybko je połykały.

— Kiedy jadłyście ostatni posiłek? — zaciekawił się Arthur Stuart.

— Zanim opuściłyśmy dom — wyjaśniła Maria od Zmarłych. — Nie miałyśmy nic do jedzenia, bo zabrałybyśmy ze sobą.

— Jestem cała pogryziona — poskarżyła się jej matka. — Nie mam już ani kropli krwi.

Rzeczywiście, Arthur Stuart zauważył na jej skórze bąble po komarach.

— Jak się pani czuje? — spytał.

— Jestem bardzo głodna. Ale nie chora, nie. Twój pan mnie uzdrowił.

— To nie mój pan, tylko szwagier.

Maria od Zmarłych spojrzała na niego z ukosa.

— Alvin poślubił Afrykankę?

— Rodzice jego żony mnie adoptowali.

— Jesteś wolny?

— Nie należę do żadnego człowieka. Ale to właściwie nie wolność. Wszyscy mi mówią: jesteś na to za młody, jesteś za czarny, żeby tam iść, zbyt niedoświadczony, żeby to zrobić.

— Ja nie jestem Czarna, ale wolałabym zostać niewolnicą niż tym, kim jestem.

— No, no, nie tak źle być Francuzką.

— Chodzi mi o to, że widzę tych, którzy są chorzy.

— Wiem. Żartowałem. Oczywiście, jak mówi Alvin, jeśli trze ba wyjaśniać, że się żartowało, to żart nie był śmieszny.

— Kim jest Alvin? — zapytała Maria od Zmarłych.

— Moim szwagrem.

— Non, non — odezwała się jej matka. — Jak mnie uleczył?

Nagle Arthur nabrał podejrzeń. Przychodzą w środku nocy, pytają o Alvina… Oczywiście można to zrozumieć — kto by nie był ciekawy! — ale być może chodzi także o to, by Arthur Stuart powiedział za dużo.

— Jutro rano same go o to spytacie.

— Do rana musimy odejść — odparła Maria od Zmarłych. — Przed świtem. Ludzie obserwują ten dom. Zobaczą nas, pójdą za nami, zabiją. Powieszą za czary, jak w Nowej Anglii.