Выбрать главу

— W Nowej Anglii od lat się tego nie robi.

— Czy Alvin dotykał tego chleba? — wtrąciła matka.

To Alvin kupił bagietki. Arthur zawahał się przez chwilę.

— Skąd mam wiedzieć?

Wiedział, że ta chwila wystarczyła za odpowiedź. I nie rozumiejąc dlaczego, miał ochotę zabrać bułki, a kobiety pożegnać czym prędzej. Maria od Zmarłych chyba odczytała jego myśli — a może uznała, że matka jest zbyt natarczywa, bo powiedziała:

— Musimy już iść.

— Immediatement — dodała jej matka i dziękując, zgarnęła do fartucha jeszcze parę bagietek. Arthur chciał ją powstrzymać — miały być na śniadanie — ale pomyślał, że na bagnach nie ma nic do jedzenia, i ugryzł się w język. Rano kupi nowe.

Odprowadził kobiety do drzwi.

— Non — powiedziała matka.

— Nie idź z nami — szepnęła Maria od Zmarłych.

— Nie idę. Muszę znowu do wygódki, więc się pospieszcie. Nie chcę urazić waszego delikatnego zmysłu powonienia.

— Co? — Maria od Zmarłych nie zrozumiała.

— Muszę natychmiast do wychodka, więc uciekajcie, jeśli nie lubicie smrodu.

Uciekły, a Arthur Stuart zasiadł na opuszczonym na chwilę miejscu.

* * *

Najpierw w stronę domu poleciało parę kamieni. Było to późnym wieczorem następnego dnia. Potem rozległ się stłumiony krzyk, którego nikt nie zrozumiał.

Następnego ranka przed domem szła grupa mężczyzn z trumną.

— Dlaczego u was nikt nie choruje?! — wołali.

Papa Łoś i Mama Wiewiórka nadal opiekowali się trojgiem dzieci, które leżały z gorączką pomimo zapobiegawczego leczenia. Perspektywa pokazania chorych była kusząca, ale wszyscy wiedzieli, że troje chorych dzieci to niezbyt przekonujący argument, kiedy dzieci sąsiadów umierają.

Nie działo się tak dlatego, że Alvin leczył tylko dzieci z sierocińca. Szukał innych płomieni serc w domach i ocalił wiele z nich, jednak zadanie było czasochłonne. Nie wszystkie dzieci zdołał odszukać i uleczyć. Na niektóre nawet nie spojrzał. Jego moc miała granice.

Nie udawał już, że pracuje czy załatwia sprawunki. Ostatnim jego zakupem były bagietki, którymi Arthur Stuart podzielił się z Marią od Zmarłych i jej matką. Spał tylko wtedy, gdy nie mógł już utrzymać otwartych oczu. Drzemał niespokojnie; budziły go koszmary, w których dzieci umierały pod jego rękami. A najgorszym koszmarem ze wszystkich była wizja matki Marii od Zmarłych, której ciało toczy niewidzialna choroba, a ona chodzi wśród ludzi i zaraża ich febrą, dotykając ich, mówiąc lub szepcząc im do ucha. Pogłaskała po włosach dziecko, które natychmiast upadło martwe. I każda martwa osoba odwracała się do Alvina i pytała: „Dlaczego ją ocaliłeś i pozwoliłeś nas zabijać?”.

Wtedy się budził i szukał przyćmionych chorobą płomieni serca, usiłując naprawić wyniszczone ciała.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby szukać w najbliższej okolicy, ale okazało się, że umieralność wzrastała odpowiednio do odległości od sierocińca. Tak jakby Bóg go pobłogosławił i to błogosławieństwo rozprzestrzeniło się na sąsiednie domy.

Albo, jak wyraźnie sugerowali ludzie przed domem, jakby diabeł chronił swoich.

Tej nocy było więcej kamieni, krzyków i pijaków rzucających butelkami. Dzieci obudziły się z płaczem. Papa Łoś i Mama Wiewiórka przenieśli je do położonych dalej pokojów.

A Alvin leżał bez ruchu, niezmordowanie lecząc, skupiając się na dzieciach, ratując wszystkie, jakie mógł uratować.

Arthur Stuart nie ośmielił się mu przeszkadzać — albo budzić, jeśli spał. Rozumiał, że Alvin z jakiegoś powodu siebie obwinia o wybuch zarazy, można to było poznać po jego ponurej determinacji. To była rozgrywka osobista: Alvin usiłował naprawić jakiś straszny błąd. Tyle wydusił z siebie, zanim zupełnie przestał się odzywać. Teraz milczał i zostawił Arthura Stuarta samemu sobie. Arthur nie miał mocy uzdrawiania, ale nauczył się podstaw Stwarzania i uznał, że pora wykorzystać swoje umiejętności do obrony domu. Wiewiórka powiedziała coś, co mu nasunęło pomysł: — Boję się tych pochodni. A jeśli oni chcą nas spalić? Więc Arthur Stuart sięgnął ku ludziom z pochodniami i spróbował zrozumieć ogień. Do tej pory pracował tylko z metalem. Drewno i tkaniny były pochodzenia organicznego, z trudem w nie wnikał. Wkrótce zrozumiał, że źródłem ognia jest olej, którym nasączono pochodnie, i że płyn ten jest bardziej zrozumiały dla jego na poły ślepego, poruszającego się po omacku przenikacza.

Nie pojmował, jak działa ogień, więc nie mógł zapobiec jego płonięciu, ale mógł rozproszyć płyn, zmienić go w gaz, tak jak zmieniał metal w płyn. A kiedy go ulotni, pochodnia wkrótce zgaśnie. I wkrótce płomienie wokół domu kolejno zaczęły gasnąć. Dopiero kiedy Papa Łoś powiedział: „Co się dzieje? Boże, ratuj, dlaczego oni gaszą pochodnie?”, Arthur Stuart zrozumiał, że coś jest niedobrze. Otworzył oczy. Ugasił jakiś tuzin pochodni. Osmalone czarne kije zaścielały ulice, rozrzucone niczym kości jakiegoś dawno umarłego stworzenia.

— Jeśli szukali dowodu, że ten dom jest przeklęty, to go mają — odezwała się Mama Wiewiórka. — Każdemu, kto się do niego zbliżył, gasła pochodnia.

Serce Arthura Stuarta zabiło boleśnie. Już miał się przyznać, kiedy zobaczył, że tłum się wycofuje.

— Na dziś mamy spokój — rzekł Papa Łoś. — Ale wrócą. I będzie ich więcej. Mają kolejny cud.

Mama Wiewiórka spojrzała na Arthura Stuarta.

— Nie sądzisz chyba, że Alvin popełnił taką nieostrożność, co?

— Nie, nie sądzę — wymamrotał.

— Niech dzieci wracają do łóżek — powiedział Papa Łoś. — Ucieszą się, że tłum odszedł.

Tylko jeden człowiek pozostał na ulicy. Nie obserwował domu, ale nie ruszał się z miejsca. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że poznaje te niedźwiedzie ruchy, świadczące o skumulowanej energii. To ktoś, kogo niedawno poznał. Abe Lincoln? Cóż?

Ostrożnie sięgnął do jego płomienia serca. Nie miał biegłości Alvina, nie wiedział, jak tylko musnąć, tylko zerknąć. Przed chwilą widział go jako odległą iskierkę, aż raptem, gwałtownie ogarnęła go osobowość tamtego człowieka, wszystko, co tamten czuł, widział i słyszał, czego pragnął. Był pełen nienawiści, wściekłości i wstydu. Ale nie miał w sobie słów, imion, to było trudniejsze do znalezienia. Peggy widziała takie rzeczy, lecz Arthur Stuart nie. Alvin chyba też nie.

Trudno było się wydrzeć z płomiennego serca tego człowieka, ale teraz Arthur Stuart już wiedział, kto to jest, bo w środku chaosu jedna rzecz stała się jasna — nieustanna świadomość noża u pasa, narzędzia, na którym polegał jak na niczym innym. Bez wątpienia Jim Bowie.

Przepełniony złością Jim Bowie zjawił się tu w jakimś niegodziwym celu. Ciekawe, czy nadal ma urazę o to na rzece. Ale dlaczego wtedy Arthur Stuart nie zauważył jego strachu?

Może trzeba mu dać nauczkę. Arthur Stuart nie potrafił sprawić, jak Alvin, żeby nóż zniknął, ale potrafił coś innego. Czasem udawało mu się podgrzać nóż tak, żeby Bowie go poczuł. Aha, udało się! Bowie obrócił się na pięcie i pędem uciekł.

Jednego tylko Arthur Stuart nie potrafił zrozumieć. Dlaczego Bowie biegł, trzymając się mocno za spodnie, jakby bał się, że mu spadną?

* * *

Alvin spał, nie wiedząc, kiedy opuści go sen i zacznie się koszmarna jawa pełna nieudanych prób ocalenia kolejnych chorych. Przez ołowiany letarg dotarł do niego czyjś głos.