Выбрать главу

— Uzdrowicielu!

Brzmiał rozkazująco i dziwacznie. Alvin nigdy wcześniej nie słyszał tego głosu. Osoba, która go wołała, przemawiała jakby ze środka płomienia jego serca.

— Obudź się, ty, co śpisz!

Powieki Alvina uniosły się jakby wbrew jego woli. Za oknem zaczynało świtać.

— Obudź się, ty, co trzymasz w kominie złoty pług!

W jednej chwili wyskoczył z łóżka i popędził przez długi pokój, by dotknąć ręką cegieł. Złoty pług nadal był na miejscu, ale ktoś się o nim dowiedział.

Albo nie. To pewnie sen. Zasnął po uleczeniu dziecka mieszkającego cztery ulice dalej. Jego matka także umierała; ją miał zamiar uleczyć później. Czy zdążył, zanim spadł na niego sen?

Wytężył zmysły. Znalazł dziecko, pięcioletniego chłopca. Ale tam, gdzie powinna się znajdować jego matka, zastał pustkę. Więc ciało go jednak zdradziło. Dziecko przeżyło, lecz stało się sierotą. Zakłuły go wyrzuty sumienia.

— Zabierz złoto z komina, uzdrowicielu, i zejdź porozmawiać ze mną!

To nie mógł być sen. Głos był tak silny, że Alvin usłuchał go jakby z własnej woli. Ale zaraz się zorientował, że jest inaczej.

Jednak nie miał powodu nie posłuchać. Ktoś wiedział o złotym pługu, więc kryjówka nie była już nic warta. Pora znów go wydobyć i włożyć do worka.

Rozsunięcie i zmiękczenie cegieł zabrało mu trochę czasu i kosztowało wiele wysiłku, tak był zmęczony. Pług zadrżał w jego dłoniach, jak zawsze pełen życia, czujny, choć niepragnący niczego. Alvin wyjął go i przytulił do piersi. Bliskość pługa ogrzała mu serce. Nie wiedział, czy to działanie pługa, czy też radość na widok przyjaciela i towarzysza podróży.

— Zejdź do mnie, uzdrowicielu!

Kim jesteś? — spytał bezgłośnie, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ten, kto wołał go z głębi płomienia serca, albo nie słyszał jego myśli, albo nie chciał odpowiadać.

— Zejdź i przełam się ze mną chlebem.

Chleb. Coś o chlebie. Tu chodzi o coś więcej niż jedzenie. Ta kobieta chce od niego o wiele więcej niż posiłku.

Kobieta. Wzywała go kobieta. Skąd wiedział?

Zszedł po schodach, niosąc w worku pług wraz z paroma innymi rzeczami. Papa Łoś zauważył go na drugim piętrze, Mama Wiewiórka na pierwszym. Kiedy zszedł na parter, oboje szli tuż za nim.

— Co robisz? — spytała Wiewiórka.

— Dokąd idziesz? — dodał Papa Łoś.

— Ktoś mnie wzywa — odpowiedział. — Zaopiekujcie się Arthurem Stuartem, dopóki nie wrócę.

— Skąd wiesz, że to nie pułapka? Wczoraj w nocy zjawili się z pochodniami. Jakaś dziwna moc zgasiła ognie, gdy się zbliżyli.

Na pewno obserwują dom. Chętnie by nas wywabili na zewnątrz.

— Ona nazywa mnie uzdrowicielem. Chce, żebym się z nią przełamał chlebem.

W drzwiach kuchni stanął Arthur Stuart.

— To kobieta, którą uleczyłeś na bagnach — powiedział. — Przyszła tu dwa dni temu, w nocy, razem z Marią od Zmarłych.

Dałem im chleb, a one spytały, czy to ty go kupiłeś.

— Ach tak… — westchnęła Wiewiórka. — Straszną moc ma Maria od Zmarłych.

— Świadomość pewnych spraw może być strasznym ciężarem, lecz nie stanowi zagrożenia dla nikogo, kto nie boi się prawdy.

Ale to nie Maria od Zmarłych mnie woła.

— A jej matka? — spytał Arthur Stuart.

— Też nie sądzę.

— A jeśli to urok? — odezwała się Wiewiórka. — Masz się za tak potężnego, że żadne moce nie mogą cię tknąć?

— Urok… Tak, to prawdopodobne.

— Więc nie możesz iść — rzekł Arthur Stuart. — Dobrzy ludzie nie rzucają uroków na innych. Ani nie składają takich okropnych ofiar, jakich do tego potrzeba.

— Wystarczyło spalić kawałek chleba — odparł Alvin. — A ja pójdę albo nie, jeżeli tak postanowię.

— Czy nie tak myślą wszyscy, na których rzucono urok? — ode zwał się Papa Łoś. — Czy nie znajdują usprawiedliwienia na swoje posłuszeństwo wezwaniu?

— Może i tak. Ale idę.

Wyszedł. Arthur Stuart pospieszył za nim.

— Wracaj do domu — nakazał mu Alvin.

— O nie. Jeśli masz wpaść w pułapkę, chcę to zobaczyć na własne oczy, żeby później móc opowiadać ludziom, jak to nawet najpotężniejszy człowiek na świecie potrafi być czasem głupi jak stołowa noga.

— Jestem jej potrzebny.

— Tak jak szatanowi potrzeba dusz grzeszników — dodał Arthur Stuart.

— Ona mi nie rozkazuje, tylko prosi.

— Nie rozumiesz, że tak właśnie się przymusza dobrego człowieka? Przychodzisz, kiedy ludzie cię potrzebują, więc kiedy ktoś ci każe przyjść, myślisz, że cię potrzebuje.

Alvin zatrzymał się i spojrzał Arthurowi Stuartowi w oczy.

— Wczoraj wieczorem zostawiłem sierotę bez opieki, ponieważ nie mogłem opanować senności. Jeśli jestem tak słaby, że nie wygram z własnym ciałem, dlaczego sądzisz, że oprę się urokowi?

— Więc sam rozumiesz, że nie jesteś bezpieczny.

— Rozumiem, że muszę iść. A ty jesteś za słaby, żeby mnie za trzymać.

Ruszył pustą o poranku ulicą. Arthur Stuart potruchtał za nim.

— To ja zgasiłem pochodnie — wyznał.

— Nie wątpię. To było diabelnie głupie.

— Bałem się, że chcą spalić dom.

— I chcą, nie ma wątpliwości, ale jeszcze przez jakiś czas będą się zbierać na odwagę. Albo walczyć ze strachem. Tak czy tak, kiedy te uczucia w nich urosną, dom stanie w płomieniach. Ty prawdopodobnie sprawiłeś tylko tyle, że teraz bardziej się boją.

Przestań o tym myśleć.

— Musisz się wyspać, żeby także nie myśleć o swoich kłopotach.

— Nie udawaj, że rozumiesz moje grzechy.

— Nie udawaj, że wiesz, co rozumiem, a czego nie.

Alvin roześmiał się niechętnie.

— Niewyparzona gęba.

— Wczoraj był tu Jim Bowie. Tylko on został, kiedy tłum uciekł.

— Zapraszał mnie, żebym wyruszył z jego ekspedycją. Powiedział, że albo będę jego przyjacielem, albo wrogiem.

— Więc może to on podburzał ludzi, żeby skłonić cię do wyjazdu razem z nim?

— Taki człowiek uważa, że strach zwycięża lojalność.

— Wielu panów z batem potwierdzi słuszność tych słów.

— To nie lojalność, lecz posłuszeństwo, i to tylko dopóki w pobliżu jest bat.

Opuścili dzielnicę malowanych budynków i znaleźli się w innym Nowym Orleanie, wśród spłowiałych domów i chałup prześladowanych Francuzów. Za nimi znajdowały się szałasy wolnych Czarnych i bezpańskich niewolników — świat tanich, zdesperowanych dziwek, najemnych morderców za parę centów i wyznawców afrykańskiej czarnej magii, którzy wrzucają w ogień strzępki żywego ciała, by natura złamała własne prawa.

Magia Czarnych różniła się od talentów Białych. Alvin wyczuwał to w płomieniach ich serc — był to rodzaj zdesperowanej odwagi. Gdyby zdarzyło się najgorsze, potrafiliby złożyć ofiarę płomieniom, by ocalić to, co jest dla nich najdroższe.

— Czujesz moc wokół nas? — spytał.

— Czuję smród — odparł chłopiec. — Jakby wszyscy wylewali nocniki na ziemię.

— Cysterny tu nie dojeżdżają, więc jakie mają wyjście?

— A mocy nie czuję ja — dodał Arthur Stuart.

— Ale zacząłeś mówić jak Francuz.

— To nic nie znaczy. Wiesz, że powtarzam wszystko, co usłyszę.

— Więc ich słyszysz. Są wszędzie.

— To czarne miasto, panie — powiedział Arthur Stuart głosem niewolnika. — Tu nie ma Francuza.

— Francuscy niewolnicy uciekają tak samo jak hiszpańscy czy niewolnicy Kawalerów.