Выбрать главу

— A on miał iść z tą kulawą nogą? — spytał Calvin.

Arthur Stuart usłyszał w jego głosie kpinę i zorientował się, że niewdzięczność Mamy Wiewiórki mocno go zirytowała.

— Niektórzy — powiedziała Mama Wiewiórka — są tak dumni ze swoich talentów, że nawet im nie przyjdzie do głowy, iż ludzie mogą sobie nie życzyć, by je publicznie demonstrowano na ich przykładzie.

— No cóż. Dobrze pamiętam, jak wyglądała ta stopa. Mogę jej przywrócić dawny kształt.

— Nie możesz — odezwał się Arthur Stuart.

Calvin spojrzał na niego chłodno.

— Nie?

— Ta stopa została zmieniona, zanim tu wszedłeś. Dlatego krzyknął z bólu i upadł. Coś przemieściło wszystkie kości jego stopy, kiedy była jeszcze opasana rzemieniami. A to wszystko wy darzyło się dobre pięć minut temu.

— Bardzo ciekawe.

— Więc sam rozumiesz, że kości, które teraz zbadałeś, nie wyglądają tak jak poprzednio.

Calvin pokręcił głową ze smutkiem.

— Arthurze Stuart, czy Alvin wie, że usiłowałeś leczyć tego biedaka, nie pytając go o zdanie?

— Nieprawda!

— Więc skąd wiesz, jak ta stopa wyglądała przedtem? Nie zaprzeczaj, zawsze byłeś kiepskim kłamcą.

— A skąd ty wiesz, jaki zawsze byłem?

— Och, w takim razie pewnie zawsze byłeś dobrym kłamcą.

Nie ma się czym szczycić, ale skoro ci tak zależy… — Calvin pod szedł do drzwi i wyjrzał na podwórko. — Mogę skorzystać z wygód ki? Już dawno zszedłem z pokładu statku. Pisuar się przyda.

Mama Wiewiórka machnęła ręką. Ledwie Calvin zniknął, znowu uklękła przy Papie Łosiu.

— On to zrobił, prawda? — spytała. — Zanim wszedł.

— Lubi efektowne wejścia — zgodził się Arthur Stuart. — I uwielbia imponować Alvinowi przy każdej okazji.

— Jak śmiał sprawić mojemu mężowi taki ból! Wydaje mu się, że nie wiemy, kim jest Alvin? Że nie poprosilibyśmy go o wy leczenie nogi, gdybyśmy tego chcieli?

— Calvin nigdy nie przyzna, że on to zrobił. Lepiej niech Papa Łoś zacznie się uczyć chodzić z taką nogą. Macie drugi but od tej pary?

— Drugi but? Od pary? — parsknęła Mama Wiewiórka. — On nigdy w życiu nie kupił pary butów.

— Więc to jego jedyny but?

— Ma drugi, na niedzielę.

— Niech włoży na drugą stopę.

— Nie będzie pasować.

— Boso będzie mu jeszcze bardziej niewygodnie.

Mama Wiewiórka posłała parę dzieci na poszukiwanie niedzielnego buta Papy Łosia. Potem znowu spojrzała na Arthura Stuarta.

— Pewnie nie wiesz, jak go ocucić?

— Nie grzebię w cudzych głowach ani stopach — odpowiedział z naciskiem. — Poza tym Calvin nie sprawił się najlepiej. W tej stopie nadal nic nie jest na swoim miejscu, nawet jeśli z zewnątrz wygląda mniej więcej dobrze. Kiedy Papa Łoś się ocknie, będzie go bardzo bolało.

— Więc niech śpi. Ja tylko… Odkąd go znam, nie widziałam, żeby tak leżał. Tyle razem przeżyliśmy, a ja nigdy się nie bałam… aż do teraz.

— Kiedy Alvin tu wróci, wszystko naprawi — zapewnił ją Arthur Stuart.

— Och… mam nadzieję…

— Lepiej dalej się pakujmy.

Dzieci znowu zabrały się do ładowania żywności do worków. Zapasowe ubrania wypakowano i zostawiono w salonie.

— Dla biednych — wyjaśniła Mama Wiewiórka.

Arthur Stuart zastanowił się, czy zna jakąś definicję słowa „biedny”, która nie dotyczyłaby jej i jej wielkiej głodnej rodziny.

* * *

Alvin siedział na podmokłym brzegu koło domu Marii od Zmarłych, mocząc bose stopy w wodzie. Obok przepłynął aligator. Rzucił na niego okiem i przez chwilę się zastanawiał — Alvin zobaczył to w jego płomieniu serca. Błysk głodu. Ale poprosił go, żeby zapolował gdzie indziej, i zwierzę posłusznie ruszyło dalej.

Dokładniej — Alvin włożył do mózgu aligatora wizję jego wydartych wnętrzności i skojarzył ją z własnym obrazem, a zwierzę od razu dodało dwa do dwóch.

Dobrze jest umieć odstraszać aligatory, pomyślał Alvin. Mógłbym zająć się tym zawodowo. Nazywaliby mnie Al Aligator i zawsze by pytali, dlaczego nie noszę butów albo paska z krokodylowej skóry. A ja bym odpowiadał: Jak mam zdobyć skórę aligatora, skoro żaden się do mnie nie zbliża?

Takie zajęcie podobało mu się bardziej niż to, którym go obarczono — odpowiedzialność za życie setek ludzi i ani jednego pomysłu na to, jak ich uratować.

Parę razy kolnął się nożem, żeby utoczyć trochę krwi. Zawstydził się. Czy jest o krok od złożenia meksykańskiej ofiary? Strącił krople krwi do mętnej wody i poczuł, jak się rozpływa i znika.

Raz już tak zrobił, na „Yazoo Queen”, ale nie z rzeczną wodą. Była to woda pitna, już oczyszczona. Krew nie miała gdzie uciec, natychmiast zmieszała się z wodą i Alvin ukształtował ją tak, jak chciał. Ale jak nadać kształt niemal nieskończonemu zbiornikowi wodnemu, pełnemu zanieczyszczeń?

Więcej krwi? Otworzyć żyłę? Tętnicę?

A może otworzyć tętnicę aligatora, co?

Nie, to na nic. Stwórca staje się jednością z tworzonym dziełem. Tyle wiedział na pewno.

Poza tym przez całe dzieciństwo woda usiłowała go zabić, aż ojciec zakazał mu pić ze strumienia, bo bał się, że syn się zadławi lub utopi.

Przestań myśleć, powiedział Alvin do siebie. To nie nauka ścisła, to nie ma nic wspólnego z badaniem guzów na głowie czy puszczaniem pacjentowi krwi. To poważne sprawy i musisz otworzyć umysł na pomysły, które mogą nadejść — niech znajdą w nim dla siebie miejsce.

Dlatego zajął się oczyszczaniem wody. Nie było to trudne — z płynami i ciałami stałymi szło mu dobrze. Potrafił je oczyszczać, prosząc, by to, co jest ich naturalnym składnikiem, pozostało, a wszystko inne odeszło. Jaja komarów, maleńkie zwierzątka, drobinki szlamu, wszystkie stworzenia duże i małe, a nad tym wszystkim słona zawiesina morskiej wody — poprosił je, by poszły gdzie indziej, i raptem pod odbiciem drzew ujrzał błotniste dno i swoje bose stopy.

Interesująca rzecz: spoglądać w wodę, widząc jednocześnie dwa poziomy — odbicie na powierzchni i to, co się znajduje pod spodem.

Przypomniał sobie, jak znalazł się w środku wiru wraz z Tenskwa-Tawą, a w ścianach ze znieruchomiałej wody ujrzał nie zwyczajne odbicie, lecz rzeczy oddalone w czasie, ukrytą wiedzę. Był zbyt młody, by wtedy to zrozumieć, i nie miał już pewności, czy naprawdę to wszystko pamiętał, czy też pamiętał to, co zapamiętał, jeśli rozumiecie, co chcę powiedzieć.

Siedział całkiem nieruchomo i nagle usłyszał pewnego rodzaju pieśń bez słów. Nie rozlegała się w jego głowie. Była to inna pieśń, znajoma, którą słyszał już wiele razy, biegnąc niczym wiatr przez lasy. Była to zielona pieśń życia, drzew, mchu, ptaków, aligatorów, ryb, węży i maleńkich, przelotnych jak mgnienie stworzonek. Razem tworzyły głęboką harmonię, która przenikała go na wylot i sprawiała, że poczuł się jedynie małą nutką w tej pieśni.

Kiedy tak słuchał zielonej pieśni i wpatrywał się w wodę, z jego dłoni spadła kolejna kropla krwi i zaczęła się rozpływać.

Tym razem pozwolił swojemu przenikaczowi rozpłynąć się wraz z krwią, pójść za tym znajomym płynem, ocieplając go, pozwalając mu się połączyć z wodą, jakby wszystko to było częścią składową tej samej melodii. Nie istniały w niej żadne granice, ale on sięgnął ku krwi i przypomniał jej, że należy do niego i nie jest utracona — tak jakby serce nadal tłoczyło ją przez jego żyły. I krew go usłuchała.