Alvin wstał i rozejrzał się w półmroku chaty, ale nie w poszukiwaniu ubrań. Gdzieś zniknął jego worek, a wraz z nim — pług. Czy ześliznął się z kłody do Mizzippy? A może dotarł wraz z nim na brzeg i teraz mieli go ci ludzie?
Wysłał przenikacz na poszukiwanie pługa, wypatrując jego ciepłego blasku. Ale to było co innego niż płomień serca, jasna iskierka w migotliwym morzu. Pług był żywym złotem, tak, ale jednak złotem, w którym nie ma miejsca na ogień życia. Gdyby Alvin wiedział, gdzie szukać, znalazłby bez trudu, ale jeszcze nigdy nie usiłował go zlokalizować zupełnie w ciemno.
Owinął się kocem jak spódnicą. Może nie uwierzą mu, że potrafił się tak szybko uzdrowić, ale nie pozwoli, by przez ich troskę czy własną skromność zguba nie została odnaleziona.
Wyszedł. Był ranek, więc może jednak nie spał tak długo. Ranek tego samego dnia. Dlaczego miałby spać dłużej? Tuż przed walką z aligatorem zielona pieśń zregenerowała jego siły. A walka nie trwała długo. Parę szarpnięć i gotowe. Dlaczego by go to miało tak zmęczyć? Gdyby nie ból, utrata krwi i energia, którą zużył na uleczenie biodra, wcale by tego nie odczuł. Nie, to na pewno ten sam dzień. Nie stracił go.
Czarni go zauważyli i ruszyli pędem w jego stronę. Musieli to być ci sami, których razem z Arthurem Stuartem uwolnił na pokładzie „Yazoo Queen” — ludzie, których Steve Austin zamierzał wykorzystać jako tłumaczy i przewodników po Meksyku, ponieważ niegdyś byli tam niewolnikami. Dlatego nie mieli powodu go krzywdzić.
— Mój worek — odezwał się. — Samodziałowy. Miałem go na ramieniu. Był ciężki. — Gestem pokazał zarzucanie worka na ramię i zdejmowanie go.
Zrozumieli go natychmiast.
— Złoty duch! — zawołał ten, który z nim przed chwilą rozmawiał. — Złota lata! — Zrobił parę kroków i skinął na Alvina.
Pług, uwolniony z worka, unosił się jakiś metr nad ziemią. Trzej Czarni siedzieli, tworząc doskonały trójkąt. Spoglądali na pług; każdy wyciągał do niego rękę.
Przewodnik Alvina zawołał do nich. Wstali powoli, ale nadal wyciągali dłonie po pług, który pozostawał w tej samej pozycji. Odwrócili się ostrożnie i ruszyli do Alvina.
— Brać nie — powiedział przewodnik. — Ona nie daje.
Alvin zrozumiał, że pług nie pozwala się dotykać obcym. Cofał się przed wyciągniętymi dłońmi.
Z wyjątkiem dłoni Alvina. Kiedy on się zbliżył i wyciągnął rękę, pług niemal wskoczył mu w dłonie. Oczywiście wówczas koc opadł na ziemię, ale ponieważ Czarni także byli nadzy, Alvin spytał tylko:
— Macie moje ubrania? I gdzie jest ten worek?
Zaczęli go ubierać, uśmiechając się i kiwając głowami. Wkładając mu spodnie, usiłowali podnieść obie jego nogi jednocześnie.
— Nie! — powiedział zdecydowanie. — Od dzieciństwa ubieram się sam.
Ostrożnie położył pług na mokrej trawie. Rosa była obfita, a może w nocy padało. W chwili gdy położył pług na ziemi, mężczyźni podbiegli, wyciągnęli ręce do pługa, który znowu uniósł się w powietrze.
— Złota lata! — powiedział z wyrzutem przewodnik.
— To pług — odparł Alvin. — Służy do leżenia na ziemi.
Służył raczej do wbijania się w ziemię i rozorywania jej, odwracania pecyn ziemi na słoneczny skwar. W tej chwili Alvin zrozumiał naturę swego pługa. Przez cały czas myślał tylko o tym, że jest z żywego złota, ale najpierw, zanim się w nie zmienił, był pługiem i od dawna czekał, aż zostanie użyty zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Był z metalu, który po przetopieniu można sprzedać za wysoką cenę, ale to nie znaczy, że przestał być tym, czym został stworzony.
Ubrany Alvin po prostu naciągnął na niego worek, który zarzucił na ramię. Pług łagodnie spoczął na miejscu jak zawsze.
Mężczyźni westchnęli na ten widok.
Pojawił się inny Czarny. Niósł coś ostrożnie na macie z liści. To coś zamigotało jak kryształ w jasnym blasku słońca. Alvin natychmiast to rozpoznał. Ostatnie wątpliwości, czy rzeczywiście są to ludzie uwolnieni z „Yazoo Queen”, musiały się rozwiać, ponieważ Czarny niósł kryształowy sześcian, który Alvin zrobił z kropli własnej krwi w wodzie na pokładzie statku. Dał im dwa takie sześciany, by pokazali je Czerwonym na drugim brzegu rzeki. Było jasne, że coś takiego mógł zrobić tylko Tenskwa-Tawa lub jego uczeń, dlatego sześciany powinny być przepustką. Najwyraźniej jego plan się powiódł.
— No dobrze — powiedział Alvin. — Gdzie jestem i gdzie Tenskwa-Tawa?
— Profeta Roja — odezwał się jeden z mężczyzn. — Ten-si-ki-wa Ta-wa.
Wymówił imię tak, jak powiedzieliby je Czerwoni. Cóż, Alvin nie miał talentu do uczenia się obcych języków, to było jasne od samego początku, a on nie zamierzał się wstydzić, że przez tyle lat nazywał przyjaciela zniekształconym imieniem.
— Ten-sa-ka-wa Ta-wa — wymamrotał.
Jeden z mężczyzn poprawił go, lecz Alvin natychmiast się poddał. Tenskwa-Tawa od lat reagował na tak wymawiane imię. Widocznie mu to nie przeszkadzało.
— Zostajemy — powiedział przewodnik. — Czekamy.
A więc Tenskwa-Tawa szedł już na spotkanie. No cóż, Alvin mógł na niego poczekać tak samo jak tamci — zwłaszcza że był już ubrany i odzyskał pług. Ulżyła mu świadomość, że pług na swój sposób potrafi o siebie zadbać. Trudno złapać i przetopić coś, co ucieka przed obcymi rękami. Można to załatwić za pomocą potężnych heksów, ale tego nie potrafił byle złodziej. Teraz Alvin mógł trochę mniej się bać o pług.
Do południa usiłował się nauczyć imion niektórych Czarnych, ale swą kiepską wymową rozśmieszał ich do łez. W końcu zaczął podejrzewać, że wcale nie mówią mu własnych imion, tylko brzydkie słowa w swoim języku.
W południe był posiłek. Cienki płaski chleb, jak placek, lecz cieńszy, posmarowany jakąś pikantną pastą, która mogła zawierać fasolę, choć niekoniecznie. Jednak była smaczna. Paliła, a woda nie gasiła piekącego smaku, ale Czarni podali w koszyku pokrojone owoce papai; jeden kęs łagodził pieczenie. A po chwili Alvin przyzwyczaił się i nawet polubił ten smak.
Po posiłku wybrał się na spacer, żeby rozejrzeć się po okolicy. Czarni szli za nim krok w krok jak dzieci w małym miasteczku za przybyszem. Nie wiedział, czy chcą go chronić, czy też dopilnować, żeby nie uciekł, a może po prostu są ciekawi, co jeszcze zrobi.
Okazało się, że jest na szerokiej, płaskiej wyspie przy prawym brzegu Mizzippy. U brzegu mgła kończyła się jak nożem uciął. Kanoe leżały na brzegu kanału pomiędzy wyspą i brzegiem. A więc nie byli tu uwięzieni. Alvin przyjął to z ulgą. Jednak podejrzewał, że wybór wyspy na miejsce zamieszkania Czarnych mógł stanowić pewien kompromis między tymi Czerwonymi, którzy nie życzyli sobie odstępstw od prawa, że na zachód od rzeki mogą mieszkać tylko oni, a tymi, którzy uważali, że zbiegli niewolnicy stanowią inną kategorię niż Biali ze strzelbami i siekierami.
Tenskwa-Tawa przybył po południu — i to w wielkim stylu. Raptem ze wszystkich stron runęli Czerwoni, wrzeszcząc i wyjąc, jakby byli na wojennej ścieżce. Alvin słyszał już ten dźwięk — w czasach gdy Mizzippy nie była jeszcze podzielona, a jego pojmali wojownicy. Był tak przerażający, że zaczął się zastanawiać, czy Czerwoni nie wykorzystują chwilowego pokoju na przygotowanie się do krwawej wojny. Ale potem zdał sobie sprawę, że te wrzaski i wycia to tylko odpowiednik „i-haa!”, „hosanna!”, „alleluja!” i „hip, hip, hurra!”.
Tenskwa-Tawa wyłonił się z lasu po drugiej stronie kanału. Czerwoni otoczyli go i zaprowadzili do wielkiego kanoe. Przenieśli go do niego, żeby nie zamoczył stóp, po czym wskoczyli do środka i zaczęli wiosłować tak gwałtownie, że kanoe wystrzeliło przed siebie niczym ciśnięty kamień. Potem znowu wzięli go na ramiona, zanieśli na brzeg i postawili dokładnie przed Alvinem. I tak stanęli naprzeciw siebie: Alvin z dwudziestoma pięcioma Czarnymi stojącymi w półkolu i Tenskwa-Tawa z taką samą liczbą ustawionych w półkole Czerwonych.