— Czy tak to wygląda — odezwał się Alvin — kiedy król Anglii spotyka się z królem Francji?
— Nie — odparł Tenskwa-Tawa. — Za mało broni, za mało ubrań.
I rzeczywiście tak było, choć w porównaniu z Czarnymi Czerwoni wyglądali na zapiętych pod szyję, ponieważ skrawki materiału czy jelenich skór zakrywały im całe korpusy i nogi. Gdybym ja się tak ubierał, spiekłbym się jak grzanka, pomyślał Alvin.
— Dobrze, że przyszedłeś — dodał Tenskwa-Tawa. — Ja także chciałem z tobą pomówić.
— O nich?
— Oni nie przeszkadzają. Dopóki śpią na tej wyspie, mogą się swobodnie poruszać po wybrzeżu. Tam mają farmy. Szkoda będzie, jak ich zabierzesz.
— Nie zamierzam ich zabrać.
— Bardzo chcą być twoimi wojownikami i zabić wszystkich twoich wrogów. Dlatego muszą spać na wyspie. Bo nie chcą się wyrzec wojny.
— Ja nie mam wrogów — zdziwił się Alvin.
Tenskwa-Tawa parsknął śmiechem.
— To znaczy takich, z którymi mogliby walczyć ci wojownicy — wyjaśnił Alvin.
— Dziwnie słyszeć — powiedział Tenskwa-Tawa — jak Czarni mówią językiem Czerwonych, jakby znali go od dziecka. Język, którym mówią, niewiele się różni od mowy Navaho, którą musiałem poznać, bo to plemię oporniej niż inne rezygnowało z wojny.
Wyglądało na to, że nie wymordowali jeszcze wszystkich Hopi i nie chcieli rezygnować z zabijania, dopóki nie skończą.
— Więc nie było łatwo skłonić wszystkich Czerwonych do ślubowania przeciwko wojnie.
— Nie. Ani przekonać młodych, by także złożyli przysięgę, gdy wejdą w dorosłość. Nadal często się bawią w wojnę, a kiedy im zabraniać, robią to po kryjomu. Przez zbyt wiele pokoleń chowaliśmy chłopców na wojowników, żeby mogli odmienić serca z dnia na dzień. Pokój trwa, bo jest wielu dorosłych, którzy pamiętają zabijanie — i to, jak straszne ponosiliśmy klęski raz za razem. Ale zawsze są tacy, którzy chcą się przeprawić przez rzekę, odbić nasze ziemie, a białych diabłów zapędzić do morza.
— Wielu Białych marzy o przedarciu się przez mgłę i zagarnięciu także tych ziem — odparł Alvin.
— A między nimi również twój brat.
Alvin zastanowił się, który z jego braci mógł powiedzieć coś tak głupiego.
— Wszyscy są farmerami, młynarzami i tak dalej w Vigor Ko ściele. Z wyjątkiem Calvina.
— Właśnie. O nim chciałem z tobą porozmawiać.
Obejrzał się na Czerwonych i rzucił parę słów, po czym w innym języku przemówił do Czarnych. Alvin ze zdumieniem ujrzał, że obie grupy natychmiast łączą się i zaczynają grać w karty i kości.
— Nie mów, że te karty drukujesz po swojej stronie rzeki — powiedział.
— Mieli je Czarni, których mi przysłałeś. Grają na pieniądze, tyle że zamiast pieniędzy są kamyki. Ten, kto wygrywa, puszy się przez godzinę, ale kiedy zaczynają nową partię, to od zera.
— Bardzo cywilizowane.
— Przeciwnie. Dziecinne dzikusy.
W uśmiechu Tenskwa-Tawy widać było ślad dawnego bólu, lecz Alvin go rozumiał.
— Cóż, my, białe diabły, ujrzelibyśmy w tym cudowną szansę i zagralibyśmy z nimi o ich ziemie. I oszukiwalibyśmy tak długo, aż wszystko byłoby nasze.
— A my, czerwone diabły, wymordowalibyśmy prawie wszystkich z was, a resztę zamęczylibyśmy na śmierć, bo potrafimy czerpać moc z cierpienia. — Podniósł rękę. — O tym chcę porozmawiać.
Dopóki twój brat nie wybrał się do Meksyku, to nie była twoja sprawa, lecz teraz jest.
— Więc naprawdę zabrał się z tymi głupcami?
— Meksykanie sprawiali nam problemy. Pomiędzy naszymi ziemiami leży szeroka pustynia, ale nie jest tak wyraźną granicą jak ta mgła. Wiele plemion mieszka na tych jałowych terenach, kursują po nich podróżnicy i handlarze. Słyszy się wiele opowieści o tym, jak Meksykanie zbuntowali się przeciwko Hiszpanom i wypędzili ich, z wyjątkiem pięciu tysięcy, których trzymają jako ofiary. Codziennie jednemu z nich wyrywają z piersi bijące serce.
— Nie tak jak twój lud.
— Żyją w inny sposób. Dobrze pamiętamy, jak z północy przy byli ich przodkowie — okrutni ludzie, którzy mówili językiem odmiennym od wszystkich innych. Navaho byli ostatnią falą, Meksykanie pierwszą, ale oni nie wierzą w zieloną pieśń. Swoją moc czerpią z bólu i krwi wrogów. My też tak robiliśmy. Irrakwa byli z tego znani, a i ty chyba miałeś spotkanie z innymi, którzy uwielbiali rozlew krwi i tortury. Ale zawsze potrafiliśmy odsunąć się od tego i wrócić do muzyki żyjącej krainy. Ci Czerwoni tego nie potrafią albo nie chcą, co wychodzi na to samo. I kpią z moich nauk o pokoju, wysyłają mi posłańców, żądając, żebyśmy im dali Białych na ofiary, bo w przeciwnym razie przyjdą i pojmają naszych.
— Jeszcze tego nie zrobili?
— Na razie tylko grożą, lecz plemiona z południa twierdzą, że kiedy groźba raz padnie, nadejście czynów to tylko kwestia czasu.
— Więc co zrobisz?
— Na pewno nie mgłę — mruknął Tenskwa-Tawa cierpko. — Na pustyni nie ma wilgoci, a poza tym tamci kogoś właśnie zamęczy li i zyskali moc z jego bólu, wystarczającą, by zniweczyć wszystko, co im rzucę pod nogi.
— Więc… jeśli to nie twój plan…
— Żyjemy w harmonii z ziemią. A oni swoją ziemię zlewają krwią. Wierzymy, że przy odrobinie zachęty obudzimy olbrzyma, który śpi pod wielkim miastem Meksykiem.
— Olbrzymy istnieją naprawdę? — zdziwił się Alvin. — Nie wie działem.
Tenskwa-Tawa spojrzał na niego ze zbolałą miną.
— Ich miasto jest zbudowane na kraterze, w którym wrze rozpalony płynny kamień. Nie wyrwał się na powierzchnię od wielu lat, ale to zabijanie go obudziło i teraz się burzy.
— Mówisz o wulkanie.
— Tak jest.
— Chcesz sprawić, żeby miasto spotkał los Pompejów.
— Sama ziemia to sprawi.
— Czy to nie odmiana wojny?
Tenskwa-Tawa westchnął.
— Żaden z nas nie podniesie broni, by skrzywdzić człowieka.
Wysłaliśmy im ostrzeżenie, że ich miasto utonie w ogniu, jeśli nie zaprzestaną nikczemnych ofiar z ludzi i nie uwolnią wszystkich plemion, które opanowali siłą i strachem.
— Więc tak teraz prowadzicie wojny.
— Tak. Żyjemy w pokoju ze wszystkimi narodami, jeśli nam na to pozwalają. Dopóki nie rozkochamy się w wojnie i nie zaczniemy się nią posługiwać, by rządzić innymi, nadal będziemy ludem miłującym pokój.
— Więc zakładam, że Navaho usłuchali nie tylko perswazji?
— Przytrafiła im się długa susza. Deszcz padał tylko na pola Hopi.
— I to im dało do myślenia.
— Alvinie, chyba nie muszę się przed tobą usprawiedliwiać?
— Nie. Tylko zachowujesz się jak swój brat. Myślałem, że jesteś… cierpliwszy.
— Bo znieśliśmy rzeź naszych przyjaciół i ukochanych nad Chybotliwym Kanoe?
— Tak. Pozwalaliście się mordować, aż im się znudziło zabijanie.
— A co mamy zrobić z tymi, którym zabijanie nigdy się nie znudzi?
— Więc Biali nie są tacy źli, to chcesz powiedzieć?
— Bogowie Meksykanów są spragnieni krwi i głodni bólu. Biali na ogół chcą się wzbogacić i mieć spokój. Choć kiedy cię zabija ją, ich motywy są ci obojętne. Ale Biali na ogół nie uważają wojny i mordowania za swój cel — tylko za środek.