Выбрать главу

Nie spieszyli się także z wyborem plantacji na nocleg.

— Przeszliśmy daleką drogę — rzekł Arthur Stuart. — Może tutejsi uważają, że są bezpieczni i nie będą na nas czekać.

— Myślisz, że podejdę do domu? Obudź się ze sen — mruknęła La Tia.

— Co innego możemy zrobić?

— Pozabijać ich.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegł głos. Był to stary Bart, kamerdyner z domu Cottonerów.

— Słyszeliście. Ty masz talent, chłopcze. Skorzystaj z niego.

Sięgnij do ich serc i zatrzymaj je, żeby już nie biły.

— To by było morderstwo.

— To nie morderstwo. To wojna, a oni ją wygrywają, chyba że zrobisz to co żołnierze i zabijesz ich, zanim oni zabiją ciebie.

— Nie tutaj. Nie dziś.

— Jak ich zabijesz, wygramy — nalegał Bart. — Nie zasługują na nic innego po tym, co nam zrobili.

— Ty martwy? — spytała La Tia. — Twoje serce nie bije, tak?

Stary Bart odwrócił się gwałtownie.

— Nie mów mi, czy mam prawo czuć gniew. Przez wszystkie te lata byłem martwy w środku. Jestem mężczyzną, a nie mogłem się zachowywać jak mężczyzna.

— Śmieszny trup. Stoi i gada. Pewnie sika trzy razy na dzień!

Ile trupów tak może?

Stary Bart miałby pewnie odpowiedź i na to, ale śmiech zebranych go przekonał, że to niedobry dzień na dyskusje. Jednak Maria widziała, że nie porzucił pomysłu, tylko chęć rozmawiania o nim.

— Zabić ludzi — ciągnęła szyderczo La Tia. — Chcemy jedzenie. Chcemy spanie. Zabić kogoś za to w jego własny dom?

Arthur Stuart pokręcił głową.

— Na jego miejscu pewnie myślałbym tak samo.

— Wy, mężczyźni. Wy tylko by zabijali.

— Wiesz, że to nieprawda. Ale kiedy będzie trzeba, chciał bym, żebyś znalazła kogoś innego do tego zadania.

Zaszli już wystarczająco daleko.

— Wiem — odezwała się Maria. — Pójdę sama.

— Nie! — krzyknęła jej matka.

— Szukają dwóch kobiet z dwojgiem niewolników. Pójdę sama, a Arthur Stuart i La Tia nadejdą od innej strony. Arthurze, zaopiekujesz się mną, prawda?

— Tak.

— Ja im wszystko wytłumaczę. Chcemy tylko jedzenia i noclegu. Ale… może kiedy będę mówić, zaprezentujesz im swoją moc.

Zasnuj mgłą wszystkie okna. Pokaż im, że lepiej nam pozwolić, byśmy przenocowali i poszli w swoją stronę.

Zastanowili się i Arthur wprowadził poprawkę:

— Wszystkie okna z wyjątkiem jednego. Przez jedno będzie widać czyste niebo.

— Więc lepiej znajdźmy dom, zanim słońce zajdzie.

Dopiero kiedy wszyscy się zgodzili i grupa ruszyła przed siebie, Maria zdała sobie sprawę, na co się zdecydowała. A jeśli tym razem będą mieli strzelby? Jak szybko potrafi działać Arthur Stuart?

Zanim znaleźli się w polu widzenia mieszkańców domu, Arthur zatrzymał pochód.

— W tym domu jest czterech dorosłych mężczyzn i sześć kobiet. I dużo broni. I żadnych dzieci.

To zły znak, zrozumiała Maria. Prawdopodobnie odesłali dzieci w bezpieczne miejsce.

— Dobry znak — powiedziała La Tia. — Nie odesłali kobiet. Nie myślą, że przyjdziemy dziś.

— Mgła, jak tylko wejdę do środka — przypomniała Maria Arthurowi Stuartowi.

Uścisnął jej dłoń.

— Możesz na mnie liczyć.

Ruszyła samotnie drogą i weszła na długi podjazd. Zauważono ją na długo, zanim zdołała się zbliżyć do drzwi. Na ganek wyszło trzech mężczyzn z muszkietami.

— Oszalałaś, dziewczyno! — zawołał najstarszy. — Nie wiesz, że w tę stronę zmierza banda gwałcicieli i złodziei?

— Wóz mojego papy przewrócił się na drodze, potrzebuję po mocy.

— Twój papa nie ma szczęścia. Nie wyjdziemy z tego domu dla nikogo.

— Ale on jest ranny, jak chce wstać, to upada.

— Co to za akcent? — spytał najmłodszy. — Jesteś Francuzką?

— Moi rodzice są z Nueva Barcelona.

— W tym tygodniu niedobrze być w tych stronach Francuzką. Uśmiechnęła się.

— Czy mogę przestać być, kim jestem? Och, musicie mi pomóc. Przynajmniej dajcie mi paru służących, żeby postawili wóz i przyprowadzili tu mojego ojca. Nie możecie tego zrobić?

— Niewolnicy są zamknięci. Rano ich już tu nie będzie. Na pewno żadnego nie wypuścimy.

— Widzę, że Opatrzność przywiodła mnie do domu, gdzie nie znają chrześcijańskiego miłosierdzia. — Odwróciła się i ruszyła z powrotem.

Można się było spodziewać, że przekona ich dopiero, kiedy przestanie się starać.

— Jeszcze nigdy nie odmówiłem nikomu w potrzebie — powiedział stary.

— Jeszcze nigdy nie było buntu niewolników — odparł drugi, potężny.

— Ale nawet w czasach buntu — zauważył młody — wozy przewracają się, a uczciwi ludzie odnoszą rany i potrzebują pomocy.

Maria nie czuła się dobrze, okłamując tych ludzi. Najstarszy chciał jej okazać życzliwość, a młody chciał jej zaufać. Ten potężny tylko chronił swoich. A skoro jego podejrzenia były całkowicie uzasadnione, to czysta niesprawiedliwość, że właśnie on wyszedł na gbura. No cóż, wkrótce wszystko się wyjaśni. Miała nadzieję, że jedno niedobre doświadczenie nie oduczy ich pomagania sąsiadom. Byłoby źle, gdyby ich wyprawa zmieniła ten świat na gorsze.

— Wróć! — krzyknął stary.

— Nie, zostań! — zawołał ten potężny. — Pójdziemy z tobą. Razem z młodym zbiegli po schodkach i ruszyli ku niej truchtem.

Nie tak to miało być. Powinni ją wpuścić do domu.

— Ale chciałam papie przynieść wody.

— Będzie na to mnóstwo czasu, kiedy go wniesiemy do domu. Byli już przy niej. Nie miała wyjścia, musiała ruszyć przed siebie.

Nagle pojawiła się mgła — znikąd, znienacka. Powietrze ochłodziło się i opary stały się tak gęste, że Maria straciła mężczyzn z oczu.

— Co, do diabła… — odezwał się ten potężny.

— Nie widzę własnych stóp — powiedział ten młody.

Maria milczała; gdy pojawiła się mgła, zawróciła i ruszyła ku domowi.

Po chwili wyszła z oparów. Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, jak wygląda taka pojedyncza gęsta chmura — ciekawe, może tak jak słup dymu z Biblii?

Starego nie było na ganku.

A potem, kiedy zrobiła jeszcze parę kroków, pojawił się z muszkietem w dłoni.

— Od początku wiedziałem, że to diabelskie sprawki, ty wiedźmo! — krzyknął.

Strzelił.

Celował prosto w nią, a lufa wyglądała całkiem normalnie. Maria zamknęła oczy, przekonana, że to jej ostatnie chwile.

Ale kiedy huk przebrzmiał, nic nie poczuła. Ruszyła dalej ku gankowi.

Dopiero po chwili z lufy muszkietu wypadła kula, która upadła z piaskiem i rozlała się na ziemi, płaska jak srebrny dolar.

— Nie jestem wiedźmą — powiedziała Maria. — A pan jest dobrym, uczciwym człowiekiem. Myśli pan, że ktoś skrzywdzi pana lub ludzi, których pan kocha? Nikt nikomu nie zrobi krzywdy.

Z mgły rozległy się głosy:

— Kto strzelał? Gdzie jest dom?

Tym razem Maria się obejrzała. Dwie gęste chmury, nieco większe od człowieka, poruszały się szybko po trawniku, ale żadna nie zbliżała się do ganku i żadna nie trzymała prostego kursu.

— Słyszeliśmy, co zrobiliście innym! — krzyknął stary.

— Słyszeliście kłamstwa. Wystarczy się zastanowić. Skoro wszystkich pozabijaliśmy, kto by mógł powtórzyć, że do drzwi pukają dwie Francuzki i dwoje niewolników? Przecież ich właśnie wyczekiwaliście, tak?