Stary nie był głupi. Potrafił uważnie słuchać.
— Chcemy jedzenia — ciągnęła Maria. — I weźmiemy je z tego domu. Macie go dużo, ale nie zabierzemy wszystkiego. Sąsiedzi pomogą wam uzupełnić braki. A wy i tak nie potrzebujecie dużo żywności.
— Bo zamierzacie zabrać naszych niewolników, tak?
— Zabrać ich? Nie możemy ich zabrać. Niby gdzie mamy ich zabrać, do kieszeni? Pozwolimy im z nami podróżować, jeśli ze chcą. Jeśli postanowią zostać z wami, zostaną. Zrobią, co zechcą, bo są dziećmi Boga.
— Przeklęci abolicjoniści!
— Tak, abolicjoniści. A pan potrafi być miły dla obcych, lecz uważa ludzi za swoją własność. Bracie, zastanów się.
— Za kazania dziękuję. Możecie kraść, co się wam spodoba, ale nie udawajcie świętych.
Maria stanęła na ganku, zwrócona twarzą do starego. Usłyszała, że za jej plecami otwierają się drzwi. Potem rozległo się szczęknięcie kurka strzelby. Syknął proch.
I znowu o deski plasnęła rozmiękczona kula.
— A niech to! — rozległ się kobiecy głos.
. — Zabiłaby mnie pani — powiedziała Maria, nie odwracając głowy.
— W tych okolicach strzelamy do intruzów.
— My nie krzywdzimy personne, a wy macie w sercach morderstwo. — Maria spojrzała na kobietę. — Co wy tu jecie, skoro strzelacie kobiecie w plecy za to, że prosi o trochę tej żywności? — Wyciągnęła dłoń do drżącej kobiety, która oparła się o drzwi. Do tknęła jej ramienia. — Jesteś zdrowa. To dobrze. Ceń sobie ten skarb, to zdrowie, nie masz żadnej choroby. Żyj długo.
Potem odwróciła się do starego i wzięła w dłonie jego ręce.
— O, jesteś silny. Ale brakuje ci tchu, tak?
— Jestem stary. Nietrudno się domyślić, że mam zadyszkę.
— I masz bóle w piersiach. Chcesz o nich zapomnieć, tak? Ale mija parę miesięcy i one znowu są. Uporządkuj sprawy, pożegnaj się, dobry człowieku. Za parę tygodni staniesz przed Bogiem.
Spojrzał jej twardo w oczy.
— Dlaczego mnie przeklinasz? Co ci zrobiłem?
— Nie przeklinam cię. Nie mam mocy, by zabijać lub nie. Do tykam i wiem, czy jesteś chory i czy umrzesz. Jesteś chory.
Umrzesz. We śnie. Ale wiem, że jesteś dobry i wielu będzie opłakiwać twoją śmierć, a rodzina będzie cię wspominać z miłością.
W oczach stanęły mu łzy.
— Co z ciebie za złodziejka?
— Głodna. W przeciwnym razie bym nie kradła. Ani ja, ani reszta.
Stary odwrócił się i spojrzał na trawnik. Maria sądziła, że spogląda na swoich towarzyszy, których otuliły chmury, ale nie. Podczas ich rozmowy Arthur, La Tia i matka musieli otworzyć chaty niewolników. Dom otoczyli czarni mężczyźni, kobiety i dzieci. Dwie chmury znikły; mężczyźni stali wewnątrz kręgu, rozbrojeni. Arthur Stuart wystąpił naprzód i wyciągnął rękę, jakby się spodziewał, że biały właściciel niewolników uściśnie dłoń Czarnemu.
— Nazywam się Arthur Stuart.
Stary parsknął śmiechem.
— Mówisz, że jesteś królem?
Arthur wzruszył ramionami.
— Mówię, jak się nazywam. I mówię, że żadna broń w tym do mu nie zadziała, a mężczyzna, który czeka za drzwiami z drągiem, żeby zdzielić w głowę mnie lub Marię, może go już odłożyć, bo nie wyrządzi nikomu większej krzywdy, niż gdyby bił gąbką lub papierem.
W głębi domu ktoś zaklął i przez drzwi na trawnik przed domem wypadł gruby kawał drewna.
— Wpuśćcie nas do środka — poprosiła Maria. — Moją matkę, przyjaciół i mnie. Pozwólcie nam usiąść i porozmawiać, jak rozwiązać tę sytuację tak, żeby nikomu nie stała się krzywda i żebyście nie zostali z niczym.
— Wiem, jak to zrobić — powiedział stary. — Odejdźcie i zostawcie nas w spokoju.
— Musimy dokądś iść. Musimy coś jeść. Musimy gdzieś spędzić tę noc.
— Ale dlaczego u nas?
— Dlaczego nie? Bóg zwróci wam dziesięćkroć to, czym się z nami dziś podzielicie.
— Skoro mam umrzeć tak szybko, jak powiedziałaś, zostawcie chociaż dobry dom moim synom i córkom.
— Dopiero bez niewolników ten dom stanie się wreszcie dobry.
Później, kiedy wszyscy byli już nakarmieni i spali, także gospodarze, których nie trzeba było zamknąć, Maria miała okazję porozmawiać z Arthurem Stuartem.
— Dziękuję, że dałeś mi mgłę, kiedy była mi potrzebna, i nie czekałeś, aż wejdę do domu.
— Nasze plany nie mogą się powieść, kiedy druga strona nie wie, jak się zachować — odparł z uśmiechem. — Świetna robota.
Odwzajemniła uśmiech. Rzeczywiście, dobrze się spisała. Nie wiedziała, jakie to miłe, kiedy ktoś ją chwali. Nie znała tego uczucia aż do tej wyprawy. Dopóki nie poznała Alvina i Arthura Stuarta. Och, jak wielką mają moc, jaki talent! Ale największe wrażenie robiło na niej to, że potrafili ogrzać serce dobrymi słowami.
Czerwoni przewieźli Alvina na drugi brzeg Mizzippy w kanoe — tym razem podróż była znacznie przyjemniejsza. Zabrali go w dół rzeki, w pobliże portowego miasta Red Stick. Rzeka tworzyła tam sporą zatokę, więc Alvin musiał przemierzyć niewielki odcinek drogi suchym lądem do miasta. Tymczasem Czerwoni zawrócili, niezauważeni przez nikogo. Na północy Stanów Zjednoczonych stanowili dość powszechny widok, gdyż to głównie oni zamieszkiwali stany Irrakwa i Cherriky, jednak ubierali się jak Biali. Tu, na dalekim południu, gdzie Kolonie Korony wywierały większy wpływ, Czerwoni nieczęsto się pokazywali, zwłaszcza ci z drugiego brzegu rzeki, ubierający się tradycyjnie. A kiedy już się zjawiali, budzili strach. Wyglądali jak dzikusy; na ich widok Biali chwytali za broń i bili w dzwony na alarm.
Ale samotny Biały, ubrany jak wszyscy, podróżny kowal z ciężkim workiem na plecach nie budził niczyjej ciekawości.
Poza tym ludzie mieli co innego na głowie. Właśnie przybyła ekspedycja gubernatora i nagle w Red Stick zaroiło się od setek znudzonych wojaków; niektórym już się odechciało wlec przez pustkowia i walczyć ze zbiegłymi niewolnikami. Ich entuzjazm słabł, w miarę jak trzeźwieli. Pułkownik Adan nie był aż takim zwolennikiem dyscypliny, by nie rozumieć, że jego żołnierze powinni być nieco nietrzeźwi. Dlatego wszyscy znaleźli się w knajpach, a hiszpańscy żołnierze usiłowali wyegzekwować zakaz picia więcej niż dwie kolejki, żeby wojsko nie upiło się do nieprzytomności. Nikt nie zauważył przywódcy grupy, którą ścigali.
Alvin bez trudu ocenił sytuację. Z zadowoleniem zauważył, że w mieście nie ma członków wyprawy Steve’a Austina. Byli twardzi, potrafili zabijać i chętnie to robili. Natomiast ci z grupy pościgowej chętnie się chwalili tym, co zrobią i co zrobili, lecz nie spieszyli się z działaniem.
Zastanowił się, czy odwiedzić pułkownika Adana w kajucie na parowcu i powiedzieć: Pokażcie się tu pojutrze, to zobaczycie, jak przekraczamy rzekę, a was zostawiamy po szyję w błocie. Ale istniała możliwość, że Adan każe go powiesić albo zastrzelić, zamiast tylko zamknąć. Alvin potrafiłby uniknąć niebezpieczeństwa, lecz co z tego? Starcie z Niszczycielem pod postacią aligatora prawie zupełnie pozbawiło go woli walki. Ta jego strona, która tylko czekała na jakąś rozróbę, chwilowo się zużyła. Teraz szukał bardziej pokojowych rozwiązań.
Dlatego wszedł do knajpy i oparł się o bar koło hiszpańskiego oficera.
— Gdzie są zbiegowie? — spytał.
— Nie powiedzieli — odparł oficer z mocnym akcentem.