— No, a ja wiem — powiedział Alvin. — A przynajmniej słyszałem bardzo prawdopodobną plotkę. Ale nie powiem samemu pułkownikowi Adanowi, bo jeszcze mu przyjdzie do głowy, że byłby ze mnie dobry żołnierz i mnie wcieli.
Oficer zmierzył go zimnym spojrzeniem.
— Co nas obchodzą plotki?
— Wszystko zależy od tego, kto je opowiada. Te tutaj moczymordy mogłyby powiedzieć nawet, że uciekinierzy są na księżycu, bo o niczym nie mają pojęcia. Ale ja usłyszałem plotkę od Czerwonych szmuglujących skóry przez rzekę. Powiedzieli, że niedaleko od brzegu widzieli sporo wolnych Czarnych.
Oficer nadal mu nie wierzył.
— Szmuglują skóry? I nie zabili cię?
— No, może by i zabili, ale było ich tylko dwóch, a ja nie jestem taki najmniejszy. Poza tym chcieli, żebym wam przekazał tę wiadomość.
— A co ich to obchodzi?
— Bo jeśli zbiegowie dojdą do rzeki, może im wpaść do głowy, żeby ją przejść, tak jak przeszli jezioro Pontchartrain. Chyba idą z nimi czarownicy. Królowa La Tia. Więc jeszcze rozpędzą mgłę i wejdą na ich tereny. A Czerwoni nie chcą, żeby po ich stronie rzeki biegali jacyś Czarni i francuskie szumowiny.
— Kim ty jesteś? Posłańcem?
Alvin wzruszył ramionami.
— Powiedziałem, co miałem powiedzieć. A ty już to powtórz, komu chcesz.
Oficer chwycił go za ramię. Był silny. Oczywiście Alvin mógłby strzepnąć z siebie jego rękę, nawet tego nie zauważywszy, ale nie chciał wszczynać bójki.
— Lepiej wyjdź ze mną na dwór i powiedz coś więcej — powie dział oficer., — Jak wyjdziemy, ci tutaj wypiją więcej niż dwie kolejki i przez całą drogę będą sikać i rzygać.
— Chodź!
Alvin poszedł bez sprzeciwu. W knajpie byli jeszcze dwaj żołnierze, którzy także wyszli. Za drzwiami od razu zrobiło się głośno — bez wątpienia składano zamówienia na zakazane drinki. W Red Stick pewnie podskoczy cena rumu i whiskey, bo do zmroku powinno ich zabraknąć.
Na dworze oficer kazał żołnierzom chwycić Alvina.
— Sam to opowiedz pułkownikowi Adanowi.
— Przecież mówiłem, że tego właśnie nie chcę.
— Jak nie kłamiesz, musi się o tym dowiedzieć.
— Nie kłamię. I nie wiem, dlaczego Czerwoni mieliby kłamać, ale powiem, o którym miejscu mówili. Trzeba obejść to pierwsze duże zakole rzeki, a potem drugie, i tam, gdzie Mizzippy skręci znowu na wschód, to będzie to miejsce.
— Nie mów tego mnie, bo tracisz czas.
— Powiem tylko tobie i nikomu innemu — oznajmił Alvin. Następnie wyszarpnął się i łokciami uderzył obu żołnierzy w brodę, aż walnęli głowami w drewnianą ścianę knajpy. Jeden padł na ziemię niczym kłoda, drugi się zatoczył. Alvin odsunął od siebie broń oficera, ale on wyciągnął szablę.
— Nie, nie — napomniał go Alvin. — Jeśli mnie zabijesz, co po wiesz pułkownikowi?
W odpowiedzi oficer zadał cios.
Alvin usunął się w bok, wyjął szablę z dłoni oficera i złamał ją na kolanie. Przykro mu było niszczyć tak doskonałe ostrze — hiszpańska stal była prawdziwym skarbem — i nie ucieszyło go też, że musiał pobić żołnierzy, ale musiał się uwolnić w tradycyjny sposób, bez żadnych sztuczek, żeby pułkownik nie zorientował się w podstępie.
Oficer krzyknął, jakby złamano mu rękę, nie szablę. Alvin uciekł, słysząc za sobą jego wrzask:
— Siga lo! Siga lo!
Ale żołnierze nie byli w stanie ścigać nikogo. Po chwili Alvin znikł im z oczu za budynkami i co sił w nogach pobiegł do lasu.
Arthur Stuart obudził się, ponieważ ktoś go chwycił za ramię.
— Co zno…
— Ciii, nie budź innych.
Alvin! Arthur Stuart usiadł.
— Rany, jak dobrze…
— Czego konkretnie nie zrozumiałeś z „ciii”?
— Nikogo nie ma — odparł Arthur, choć już ciszej.
— Tak ci się wydaje. Ale Maria od Zmarłych jest tuż obok.
— Nie była, kiedy zasypiałem.
Wstali i ruszyli we mgłę otaczającą obóz.
— Wracam od pułkownika Adana. Jutro po południu jesteśmy umówieni nad rzeką.
— Przechodzimy?
— Tenskwa-Tawa nam pozwolił. Dadzą nam jedzenie i nocleg, i nie będziemy już musieli napadać na cudze domy.
— I dobrze, bo mam dość. Ludzie się nas strasznie boją.
— Chyba nie jesteś urodzonym łobuzem. A tak nad tobą pracowałem!
— No, na razie nam się udawało. Maria od Zmarłych ma ta lent do oszukiwania, a mnie nieźle idzie robienie mgły i zgina nie luf.
— A La Tia rzuciła czary.
— Pomogły. Ale to nie to samo co marsz z tobą.
— Teraz będę iść z wami. Nie chcę robić kolejnych przystanków. Musimy tam dotrzeć pierwsi. A to znaczy, że trzeba wszystkich obudzić i już się zbierać.
— Po ciemku?
— Zobaczymy, czy nadal będzie ciemno, zanim ich wszystkich pobudzimy.
Zebranie grupy do wymarszu trwało niespełna godzinę, głównie dlatego że Alvin nie pozwolił nikomu przygotować żadnego posiłku. Matki karmiły swoje niemowlęta, a wszyscy mogli po drodze jeść chleb, ser i owoce, lecz nic wymagającego gotowania, mycia i czekania.
Oczywiście wszyscy narzekali, ale czary La Tii sprawiły, że czuli się wypoczęci i gotowi nawet po krótkim śnie.
A kiedy Alvin prowadził pochód, czary zaczęły działać jeszcze lepiej. Teraz to już naprawdę była zielona pieśń, nie jej blade echo. Arthur Stuart nie musiał już myśleć o mgle, więc przyłączył się i poczuł, jak pieśń go obejmuje.
Zanim nadszedł świt, wszyscy już biegli — dorośli truchtem, dzieci ze wszystkich sił, lecz nikt nie zostawał w tyle i nikt nie czuł zmęczenia. W ciemnościach nikt się nie przewrócił ani nie odłączył od grupy, ponieważ w zielonej pieśni zawsze wie się dokładnie, gdzie się jest i gdzie są wszyscy inni, ponieważ pieśń staje się częścią ciebie, a ty częścią pieśni.
Biegli przez cały ranek. Biegli przez całe popołudnie. Nie zatrzymywali się, by jeść i pić. Z chlupotem przemierzali strumienie, zatrzymując się tylko po to, by wziąć na ręce małe dzieci. Uciekinierów było już sześć tysięcy — wszyscy niewolnicy z plantacji, przez które przeszli, dołączyli do nich. Biegli przez lasy, nie szukając dróg ani znaków.
Ostatnia czerwona łuna zachodzącego słońca właśnie znikała z nieba, kiedy dotarli do niskiego cypla nad zakolem Mizzippy i ujrzeli ją, szeroką na milę, zabarwioną szkarłatem słońca.
— Rano przejdziemy? — spytał Arthur Stuart.
— Przejdziemy, jak tylko ostatnia osoba dojdzie na cypel.
Przez cały dzień ich pochód nieco się rozproszył, dlatego ostatni pułkownicy zgłosili się dobrze po zapadnięciu zmroku.
Alvin jeszcze raz zarządził, by pierwsi szli Papa Łoś, Mama Wiewiórka i ich dzieci, lecz dziś prowadziła ich La Tia.
— Tym razem nie będzie mostu — wyjaśnił Alvin radzie. — Spiętrzymy rzekę. Będzie wyglądała przedziwnie, jak ściana wody po waszej prawej stronie. Nikt nie powinien na nią patrzeć, nie mamy na to czasu.
Następnie stanął na cyplu tuż nad wodą i uniósł pochodnię. Arthur Stuart czekał za nim.
Mgła na drugim brzegu się rozpłynęła i pojawiło się światełko drugiej pochodni.
— Kto tam jest? — spytał Arthur Stuart.
— Tenskwa-Tawa. Pomoże mi spiętrzyć Mizzippy.
— Bardzo dobrze. Niech rzeka się spiętrza aż do nieba!
Alvin roześmiał się, rozciął dłoń paznokciem i cisnął krew nad wodę.
Wyglądało to tak, jakby woda skoczyła mu prosto w dłoń, ale to nie była woda, o nie. To znowu był kryształ, a kiedy Alvin go ujął, kryształ zaczął się rozciągać jak cienka tafla szkła, sięgając na drugi brzeg rzeki. W połowie drogi spotkał się z taką samą, pełznącą z naprzeciwka taflą. Woda po lewej stronie zapory odpłynęła, wsiąkła, znikła.