Выбрать главу

Ale w górze rzeka się spiętrzyła; Arthur pomyślał, że lada chwila przeleje się przez zaporę. Jednak tak się nie stało. Pewnie dlatego że wystąpiła z brzegów i zalała tereny po stronie należącej do białych ludzi.

Teraz Arthur Stuart zrozumiał, dlaczego wybrano akurat to miejsce. Po drugiej stronie rzeki brzeg był wyższy. Powódź nie zaleje ziem Czerwonych.

— Mam dla ciebie zadanie — odezwał się Alvin.

— Biorę… jeśli sobie poradzę.

— Pułkownik Adan zbliża się do nas rzeką w paru łodziach.

Lądem wysłał oddział żołnierzy. Oni pewnie powchodzą na drzewa, ale martwię się o tych w łodziach.

— Czy nie wylądują na mieliźnie?

— Wylądują, lecz może ich podkusić, żeby wysiąść i ruszyć ko rytem pieszo. A kiedy zdejmiemy zaporę, utoną.

— Jak rydwany faraona.

— Nie chcę więcej żadnych trupów. I nie ma takiej potrzeby.

Trzeba ich ostrzec.

— Zatrzymam ich w łodziach.

— Proszę cię tylko, żebyś im posłużył radą.

— Posłużę im tak mocną radą, że dotrze do każdego.

— No, a zanim zaczniesz się popisywać przed oddziałem z muszkietami i artylerią, mógłbyś osuszyć to błotniste koryto, że by nikt nie ugrzązł.

I rzeczywiście, pierwsze osoby brnęły już w głębokim błocie. Jednak Arthur Stuart nauczył się przez ostatnie dni tak wiele, że szybko odparował wodę z górnej warstwy dna, które zmieniło się w ubitą drogę szerokości około pięćdziesięciu stóp — na tyle szeroką, że ludzie mogli iść po nim ławą. W ten sposób przejście mogło potrwać o wiele krócej niż przemierzenie Pontchartrain.

La Tia zorientowała się, co zrobił Arthur, i krzyknęła z radości.

— Wszyscy prędko! Hop, hop, jak żaby!

I ruszyła biegiem.

Arthur tylko rzucił okiem na tamę. Była zrobiona z czystego kryształu, więc nie przypominała żadnej innej. Wyglądało to tak, jakby woda nagle stanęła dęba. Nawet w ciemnościach widział poruszające się w niej kształty. Najpierw sądził, że to ryby, ale zdał sobie sprawę, że jest za ciemno, by je dostrzec. Nie, to coś znajdowało się w krysztale. Były to te same wizje, które niepokoiły i hipnotyzowały ludzi podczas przekraczania Pontchartrain.

— Nie patrzcie na tamę! — krzyknął Alvin. — Niech nikt nie pa trzy na tamę!

Więc oczywiście wszyscy spojrzeli. Tylko raz i natychmiast odwrócili wzrok, bo La Tia, Łoś, Wiewiórka, Maria od Zmarłych i Rien popędzili ich naprzód, setkami, po drodze Arthura.

Arthur ruszył biegiem w dół rzeki — nie spieszył się, bo musiał utwardzać przed sobą drogę, żeby nie ugrzęznąć. Już za pierwszym zakolem ujrzał dwie duże łodzie, smętnie osiadłe w grzęzawisku. Wyskakiwały z nich dziesiątki żołnierzy, którzy natychmiast wpadali w głębokie błoto.

— Wracać do łodzi! — krzyknął Arthur Stuart.

Żołnierze usłyszeli go; niektórzy zatrzymali się i rozejrzeli, by sprawdzić, z którego brzegu dochodzi głos.

— Vuelvan-se en los navios! — krzyknął jeszcze raz, podchodząc bliżej.

Nie był nieostrożny. Zaczął właśnie sprawdzać, czy na pokładzie łodzi jest broń, kiedy usłyszał rozkaz atiren! — i na pierwszej łodzi błysnęło pół tuzina muszkietów. Czy był poza zasięgiem kul?

No cóż, był i nie był. Kule dotarły daleko, ale wyraźnie zwolniły, a ta, która go trafiła, nie miała dużego pędu. Jednak wbiła się w brzuch, tuż nad pępkiem i ból był straszny. Arthur zgiął się wpół i padł na ziemię. Bezmyślny idiota! — przeklinał się, krzycząc z bólu.

Bez względu na ból musiał wypełnić misję. Tyle że przy przebitych mięśniach brzucha nie potrafił znaleźć sił, by krzyczeć. Cóż, przewidział, że po dobroci ich nie przekona, dlatego opracował drugi plan. Biegnąc z zieloną pieśnią, usłyszał, poczuł i wreszcie zobaczył płomienie serc setek aligatorów mieszkających w rzece i jej dopływach.

Nie było trudno je zwabić. Przyjdźcie do łodzi, powiedział. Na łodziach dużo jedzenia.

I przyszły. Nie wiadomo, co pomyślały swymi małymi gadzimi móżdżkami, kiedy ujrzały, że rzeka znikła, ale z pewnością zrozumiały, że kolacja została podana.

Problem tylko w tym, że nie miały pojęcia, co to jest łódź. Wiedziały jedynie, że ktoś je woła, i mniej więcej orientowały się, skąd dochodzi wołanie. Wkrótce wszystkie ruszyły prosto na Arthura Stuarta. A ponieważ pachniał krwią i wyglądał kropka w kropkę jak ranne zwierzę — nic dziwnego, naprawdę był ranny — nie mógł im mieć za złe, że uważają go za obiecany posiłek.

W życiu nie słyszałem o tak durnej śmierci, pomyślał Arthur Stuart. Sam siebie poszczułem aligatorami. Dobrze, że umrę, zanim spłodzę dzieci, bo taka głupota nie powinna się odrodzić w następnym pokoleniu.

Wtedy aligatory jak na komendę zawróciły i ruszyły w stronę łodzi. Minęły Arthura Stuarta obojętnie, jakby zmienił się w spróchniały pień. A kiedy szły, orząc błoto groźnymi aligatorzymi łapami, poczuł, że coś się dzieje z jego brzuchem. Rozpiął koszulę i spojrzał na ranę akurat w chwili, gdy kula wyjrzała z niej niczym świstak z nory, po czym wypadła na ziemię.

Krew przestała płynąć, skóra się zabliźniła, ból ustał. Arthur Stuart pomyślał: Dobrze, że Alvin nadal mnie pilnuje, bo wystarczy, żeby mi powierzył jedno głupie zadanie, a ja znajduję dwa sposoby, żeby stracić życie.

Aligatory pędziły ku łodziom, ale w ciemnościach żołnierze ich nie zauważyli.

— Aligatory! — krzyknął. — Wracajcie do łodzi!

Spojrzeli w jego stronę i ci, którzy znajdowali się najbliżej, zorientowali się, co się dzieje. No cóż, człowiek biega szybciej od aligatora — ale na suchym lądzie, nie w grząskim bagnie. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że powinien wysuszyć dno wokół łodzi, lecz znajdowały się bardzo daleko i nie mógł być zbyt precyzyjny. Jednak chyba mu się udało i z ulgą przekonał się, że wszyscy żołnierze na czas wrócili do łodzi. Ci, którzy w nich zostali, wciągnęli innych na pokład. Ostatni ledwie uciekli przed rozwartymi szczękami, ale jeśli ktoś coś stracił, to najwyżej stopę albo nawet tylko but.

Aligatory otoczyły łodzie, kłapiąc szczękami i usiłując się wedrzeć na pokład. Arthur Stuart uznał, iż nie powinny zginąć tylko dlatego, że zwabił je obietnicą posiłku. Tak więc podkradł się bliżej, odnalazł przenikaczem muszkiety i zgiął ich lufy. Lufy dział były tak grube, że łatwiej było mu je stopić na tyle, by zwęzić ich wyloty.

Teraz żołnierze mogli walczyć z aligatorami, używając muszkietów jak maczug. Co wydało się Arthurowi Stuartowi wyrównanym starciem.

Ruszył więc ku zaporze, wracając po osuszonej przez siebie ścieżce.

Prawie wszyscy przeszli już na drugi brzeg. Biegli po dwadzieścia, trzydzieści osób w jednym rzędzie, nadal z ostatnim echem zielonej pieśni w uszach; dotarłszy na drugi brzeg, biegli dalej, by zrobić miejsce następnym. Arthur obszedł ich i wkrótce stanął obok Alvina.

— Dzięki, że mi wyjąłeś kulę.

— Następnym razem wymyśl coś subtelniejszego niż wrzaski w zasięgu strzału. Nie chcę się wymądrzać, ale myślę, że to dobra rada.

— I dzięki, że odpędziłeś ode mnie aligatory.

— Przyszło mi do głowy, że tak naprawdę nie wołasz ich do siebie. Miło, że nie pozwoliłeś żołnierzom do nich strzelać. Nie że by świat stał się jakoś wyraźnie lepszy, kiedy ocali się parę aligatorów, ale zawsze mi się zdawało, że zwierzęta nie powinny ginąć tylko dlatego, że uwierzyły w nasze kłamstwa.