Выбрать главу

— To nie było kłamstwo. Na tej łodzi naprawdę jest mnóstwo mięsa.

— Tylko parę aligatorów zdołało się ku nim przebić, a żołnierze już je odpędzili. Ale pewnie będą bardzo zadowoleni, kiedy woda znowu popłynie korytem rzeki.

— Czyli kiedy?

— No, na tym brzegu nie widzę już żadnych płomieni serc oprócz twojego i mojego. I Marii od Zmarłych, która nie potrafi się z tobą rozstać.

— Ze mną! — prychnął Arthur Stuart, ale kiedy się odwrócił, rzeczywiście ujrzał Marię od Zmarłych wspinającą się po zboczu.

— Wszyscy przeszli — powiedziała.

— Posiedzę tu sobie, dopóki wszyscy nie znajdą się na tam tym brzegu. Mam na myśli również was dwoje.

— Nie zostawię cię tu samego! — obraził się Arthur Stuart.

— Nie chcę się o ciebie martwić, kiedy nadejdzie pora usunąć zaporę. Przynajmniej raz w życiu niech będzie po mojemu. Męczy mnie wstrzymywanie tej rzeki, a im dłużej się ze mną kłócisz, tym dłużej to trwa.

— Uratowałeś mi życie, ostatecznie mogę cię posłuchać.

— Uratowałem ci je dwa razy, więc pamiętaj, że należy mi się jeszcze jeden akt posłuszeństwa.

Arthur Stuart wziął Marię od Zmarłych za rękę i razem śmignęli w dół po zboczu. Przebiegli korytem rzeki tuż przed zaporą. Pędzili tak szybko, że wkrótce dogonili ostatnich ludzi w pochodzie. Arthur Stuart wypatrywał płomieni serc tych, którzy mogli zgubić drogę, ale kapitanowie, majorowie i pułkownicy dobrze spełniali swe obowiązki. Nikt nie odłączył się od pochodu.

Papa Łoś wyciągnął rękę do Marii od Zmarłych, by pomóc jej wspiąć się na brzeg. La Tia roześmiała się radośnie, gdy Arthur Stuart wbiegł na strome zbocze, nie szukając łagodniejszego wzniesienia, po którym wychodziła większość ludzi.

Na szczycie cypla stał Tenskwa-Tawa. Arthur Stuart zobaczył go po raz pierwszy w życiu. W pierwszej chwili pomyślał: Wcale nie jest taki wspaniały. A w drugiej: Wygląda jak potężny anioł, kiedy tak wstrzymuje rzekę taflą kryształu, stworzonego częściowo z jego krwi.

Tenskwa-Tawa machnął pochodnią, którą trzymał w drugiej ręce. Potem widząc, że Alvin rzucił własną pochodnię i ruszył biegiem, także upuścił swoją i wyciągnął rękę, jakby coś ku sobie przyciągał.

Na przeciwnym brzegu — Arthur Stuart widział to nie oczami, lecz obserwując płomień serca Alvina — Alvin biegł, trzymając w ręce swój koniec zapory.

Odciągnął ją od wybrzeża; za jego plecami chlusnęła woda. Arthur Stuart jeszcze nie widział, żeby Alvin biegł tak szybko. Koniec zapory osłaniał jego plecy.

— Rzucaj do mnie! — krzyknął Tenskwa-Tawa.

Alvin cisnął swój koniec tamy niczym kamień lub oszczep. Nie mógł dorzucić tak daleko, ale Tenskwa-Tawa przyciągnął go do siebie wyciągniętą ręką, choć od tamy dzieliło go pół mili. Przyciągał tamten koniec szybciej, niż Alvin biegł. Wreszcie oba końce znalazły się w rękach Tenskwa-Tawy, a Alvin biegł wąskim przejściem między dwoma ścianami tamy.

Arthur Stuart pozwolił sobie na jedno spojrzenie w dół rzeki. Znowu posłużył się raczej przenikaczem niż oczami; ujrzał, jak pierwsze języki wody obmywają łodzie, unoszą je i wyrywają z grząskiego dna. Ale woda napływała coraz szybciej i łodzie zaczęły wirować wokół własnej osi, nie dając się opanować.

Alvin dotarł na brzeg i tak jak Arthur wbiegł po nim prosto do Tenskwa-Tawy. Nawet wtedy się nie zatrzymał, lecz padł prosto w objęcia Czerwonego Proroka. Obaj przewrócili się na ziemię. Końce kryształowej tamy wymknęły się z rąk Tenskwa-Tawy i niemal natychmiast kryształ pękł na tysiące okruchów, które rozpłynęły się w wodzie bez śladu. A Alvin i Tenskwa-Tawa leżeli w trawie, ściskali się i śmiali z radości, że udało się im spiętrzyć wody Mizzippy i sprowadzić uciekinierów na wolność.

Tylko La Tia znalazła w sobie dość odwagi, by podejść do tych, którzy przed chwilą dokonali cudu, i powiedzieć:

— Co, szalejecie jak chłopcy? My mówimy merci beaucoup Bogu.

Alvin legł na plecach i spojrzał na nią.

— Ciekawe, któremu Bogu.

— Może wy, chrześcijany, macie rację z tym Bogiem — odparła. — A może ja, a może on, a może nikt, ale Bóg i tak przyjmie nasze merci beaucoup.

Widziała Tenskwa-Tawę, kiedy wspinała się na brzeg, ale najwyraźniej nie przyjrzała się mu dokładnie. Bo teraz, kiedy poderwał się na nogi — o wiele sprężyściej, niż pozwalał mu na to wiek — w jej oczach coś błysnęło.

— Ty — powiedziała.

Skinął głową.

— Ja.

— Widzę cię w kuli.

— Jakiej kuli? — spytał Alvin.

— Tej co zrobiłeś, tej co ona nosi! — La Tia wskazała na Marię od Zmarłych, która rzeczywiście szła z ciężarem na ramieniu. — Bez przerwy go widzę. Mówi do mnie.

Tenskwa-Tawa skinął głową.

— I dziękuję ci za pomoc — powiedział. — Nie wiedziałem, że jesteś z nimi.

— Nie wiedziałam, ty Czerwony Prorok.

— Więc już się znacie?

— On podgrzewa ziemię, daleko stąd — wyjaśniła. — Prosi mnie pomagać, budzić ziemię. Podgrzewać, żeby wybuchło. Chyba wiem jak.

— Więc cieszę się, że cię widzę we własnej osobie.

— Wielu mężczyzn cieszy się, jak mnie widzi we własnej osobie, ale nic z tego nie mają.

Tenskwa-Tawa uśmiechnął się, co w jego przypadku należało rozumieć jako wybuch śmiechu.

Arthur Stuart pomyślał — nie po raz pierwszy — że ci ludzie, obdarzeni naprawdę potężną mocą, są jak ekskluzywny klub. Wszyscy się znają. A ludzie tacy jak on zawsze będą stać na uboczu.

12. Springfield

Talent Verily Coopera nie ograniczał się do ścisłego dopasowywania klepek beczki. Pozwalał mu także dostrzec, w jaki sposób różne rzeczy do siebie pasują i gdzie znajdują się nieregularności, które je różnią. Różne rzeczy — i różni ludzie. Wiedział, którzy są przyjaciółmi, a którzy wrogami, gdzie duma lub zazdrość powodują pęknięcie dostrzegalne tylko dla nielicznych. Różnica polegała na tym, że w przypadku dwóch niedopasowanych klepek potrafił sięgnąć w ich wnętrze i niemal bez zastanowienia — a na pewno bez wysiłku — zmienić je tak, żeby do siebie pasowały.

Z ludźmi nie było tak łatwo. Trzeba było ich przekonywać albo znaleźć sposób, by zmienić ich pragnienia lub przekonania. Ale taki talent przydawał się prawnikowi. Verily potrafił szybko ocenić ludzi, nie indywidualności, lecz rodziny lub społeczności.

Wjeżdżając do Springfield w Noisy River, Verily natychmiast wyczuł ducha tego miasta.

Spotkani po drodze ludzie przystawali i go obserwowali — czego szuka obcy na tych granicznych ziemiach? A przynajmniej uchodzących za graniczne. Mizzippy stanowiła granicę dla białych osadników, więc tereny szybko się zagęszczały. Verily widział to za każdym razem, kiedy wybierał się na zachód w te rejony. Springfield tętniło życiem — wiele budynków robiło wrażenie całkiem nowych, budowano już na przedmieściach, gdzie zresztą stało wiele zwykłych prowizorycznych szałasów, które ludzie stawiali na lato, zanim znajdą czas, by zbudować coś porządniejszego na zimę.

Ale ci ludzie nie tylko stawali i na niego patrzyli — oni uśmiechali się, machali ręką, a nawet wołali „szacunek”, „pochwalony” lub „witaj, przybyszu”. Małe dzieci biegły za nim i choć zachowywały się normalnie — to znaczy parę nie zdołało się oprzeć pokusie i rzucało pecynami suchej gliny w konia lub niego, lecz żadne nie ciskało kamieniami ani błotem, więc nie były szczególnie złośliwe.