Выбрать главу

Rynek także był ładny — kwadratowy, z ratuszem i kościołami. Verily nie poczuł się ani trochę zdziwiony, że baptyści musieli patrzyć na tyły ratusza, podczas gdy kościołowi episkopalnemu dostał się widok od frontu. Prezbiterianie dostali stronę północną, a luteranie południową. Gdyby w Springfield pojawili się katolicy, purytanie lub kwakrzy, pewnie musieliby zbudować kościoły poza miastem. Verily lubił radosną hipokryzję amerykańskiej wolności wyznania. Nie było żadnej obowiązującej religii, ale nikt nie miał wątpliwości, która obowiązuje mniej.

Verily uznał, że o miejscu pobytu Abrahama Lincolna, byłego sklepikarza i handlarza, najprędzej dowie się w ratuszu.

Miejski urzędnik potrafił poznać prawnika na milę; powitał Verily’ego nieufnym uśmiechem.

— Chciałbym znaleźć pewnego obywatela tego miasta — po wiedział Verily.

— Wezwanie do sądu? — spytał radośnie urzędnik.

Jednak wyglądam na prawnika, pomyślał Verily.

— Nie, chodzi tylko o prywatną rozmowę.

— Więc to nie sprawa sądowa?

Verily omal się nie roześmiał. Od pierwszej chwili wiedział, z kim ma do czynienia. Był to ktoś, kto wykuł na pamięć regulamin, znał zakres swoich obowiązków i z największą przyjemnością odmawiał zrobienia wszystkiego, co w przepisach nie figurowało.

— Oczywiście, że nie. I nie chcę marnować pańskiego czasu.

Dlatego pozostanę tutaj, w miejscu publicznym, gdzie ma prawo przebywać każdy obywatel Stanów Zjednoczonych, i będę witać każdą osobę, która przekroczy próg ratusza. Może ktoś z nich po może mi znaleźć tego obywatela. A kiedy mnie spytają, dlaczego nie poproszę o pomoc urzędnika, powiem, że nie chcę marnować czasu tego bardzo zajętego dżentelmena.

Uśmiech urzędnika nieco zlodowaciał.

— Pan mi grozi?

— Czym? — zdziwił się Verily. — Pragnę odnaleźć obywatela tego miasta z powodów, które pozostaną między mną, nim i naszym wspólnym znajomym. Nie zamierzam skrzywdzić ani jego, ani nikogo innego. Ponieważ ten budynek stoi w samym środku miasta — a jest to piękna budowla, muszę powiedzieć, nie ustępuje w niczym ratuszom w żadnym podobnym mieście w Hio, Wobbish czy Nowej Anglii — wydaje mi się, że nie ma lepszego miejsca, gdzie mógłbym znaleźć kogoś, kto wskaże mi drogę do pana Abrahama Lincolna.

No i proszę. Wymienił to nazwisko. Teraz zobaczymy, czy urzędnik oprze się pokusie zaprezentowania swojej wiedzy. Nie oparł się.

— Stary Abe? No, dlaczego od samego początku pan nie mówił, że chodzi o starego Abe’a?

— Starego? Ten, którego szukam, nie skończył jeszcze trzydziestki.

— Czyli to ten. Wysoki, chudy, brzydki jak sam diabeł, ale słodki jak miód?

— Słyszałem plotki o jego wzroście, ale resztę opisu pozostaje mi sprawdzić osobiście.

— Jest w sklepie, ale nie własnym, bo własny stracił. Albo w knajpie Hirama. Ale wie pan co? Niech pan wyjdzie na ulicę i posłucha, skąd dochodzi śmiech. Tam musi być Abe Lincoln, bo albo kogoś rozśmieszył, albo sam się śmieje.

— Bardzo dziękuję. Obawiam się, że zająłem panu zbyt wiele czasu, i to wcale nie w sprawie urzędowej, więc lepiej już pójdę, nie będę dłużej przeszkadzał.

— Ależ wcale mi pan nie przeszkodził — odparł urzędnik. — Przyjaciel Abe’a jest przyjacielem wszystkich.

Verily pożegnał się i wyszedł na ulicę tonącą w blasku słońca.

Abe Lincoln wygląda mi na pijaka, a przynajmniej miejscowego nicponia, pomyślał. Zbankrutował i cały czas przesiaduje w knajpie lub sklepie. I kogoś takiego mam znaleźć?

Choć zwykły pijak lub nicpoń pewnie by nie zasłużył na ciepłe słowa kogoś tak zorganizowanego i uporządkowanego jak ten urzędnik.

Dziwne, lecz kiedy Verily zatrzymał dwóch mężczyzn wychodzących od golibrody — ich gładkie policzki zdradzały, że codziennie wydają dziesięć centów na golenie — i spytał, czy wiedzą, gdzie można znaleźć Abrahama Lincolna, obaj uciszyli go gestem ręki, nastawili ucha i rzeczywiście, wkrótce dobiegł ich odległy wybuch śmiechu.

— Chyba jest w sklepie Cheapera — powiedział jeden.

— Prosto przed siebie tą ulicą — dodał drugi. — Po przekątnej.

Zatem Verily poszedł za śmiechem i wkrótce rzeczywiście stanął przed chłodnym wnętrzem sklepu, gdzie siedziało kilku mężczyzn i parę dam, a o ścianę opierał się najbrzydszy człowiek — choć nie chory ani okaleczony — jakiego Verily Cooper widział w całym swym życiu. I był wysoki, tak jak mu powiedziano, prawdziwa żyrafa wśród ludzi. Właśnie coś opowiadał.

— Więc cóż mi mówi: Abe, czy przód tratwy nie powinien być skierowany w dół rzeki? A ja mu na to: no i jest. A on domniemanie, Abe, to jest przód tratwy. I wskazuje w górę rzeki, co w ogóle nie miało sensu. No cóż, taki brak logiki zawsze irytuje, może nie tak strasznie, ale troszkę i owszem, więc mówię: wiesz, Coz, faktycznie dziś rano tak postanowiliśmy, ale to przecież zależy tylko od nas, nie sądzisz? W świetle nowych okoliczności mamy prawo zmienić zdanie i znaleźć sobie nowy przód tratwy!

Verily nie miał pojęcia, o czym jest to opowiadanie, i z całą pewnością nie znał tego jakiegoś Coza, ale kiedy ludzie w sklepie zaczęli się śmiać — a robili to średnio co sześć słów — mimo woli dołączył do nich. Nie chodziło tylko o słowa, lecz o to, w jaki sposób wypowiadał je Lincoln — z cierpkim humorem i tak, że wychodził na głupka, ale obdarzonego swoim rozumem.

Najbardziej interesujące było to, jak pasował do obecnych w sklepie. Od nikogo nie dzieliło go żadne pęknięcie. Wszyscy lgnęli do niego niczym najlepsi przyjaciele. A przecież nie można być najlepszym przyjacielem wszystkich. Nikt nie ma czasu na to, by znaleźć sobie więcej niż paru przyjaciół tak bliskich i drogich, że nie zazdroszczą powodzenia, nie kpią z porażek i nie denerwują ich drobne wady.

To było coś więcej niż sympatyczny charakter. Verily znał parę osób, które miały do tego talent — w profesji prawnika jest ich sporo — i przekonał się, że choćby ich talent był nie wiadomo jak duży, pod ich nieobecność człowiek się wściekał, że dał się omotać, a kiedy ich czar zaczynał działać, ten gniew nie pozwalał o sobie tak zupełnie zapomnieć. Natomiast tutaj nie było nic podobnego. Nie, Lincoln nie omotał tych ludzi i nie korzystał z żadnej ukrytej mocy. On jedynie opowiadał, a im podobały się nie tylko opowieści, ale i opowiadający.

Zauważenie tego wszystkiego nie zajęło mu wiele czasu — w końcu na tym polegał jego talent. Opowiadanie ciągnęło się, a Lincoln niczym nie zdradzał, że zauważył przybysza.

— No i teraz Coz zaczął się nad tym zastanawiać — całkiem znieruchomiał, bo wiecie, że jak Coz myśli, angażuje do tego całe ciało — i w końcu mówi: Abe, spróbowałem myśleć tak jak ty, ale chyba musiałbym włożyć nogi w górę nogawek.

Ludzie zrozumieli dowcip dopiero po chwili, lecz wszyscy wiedzieli, że go zrozumieją i że ten żart ma być zrozumiały dla wszystkich. Verily poczuł, że już lubi Lincolna, nie tą instynktowną sympatią, która pojawia się niemal odruchowo, ale również taką, która przychodzi, gdy pozna się kogoś i zaczyna go podziwiać. Abraham Lincoln nie wynosił się nad nikogo, ale także się nie poniżał.

— Och, mamy gościa — powiedział Lincoln. — To pewnie prawnik i tak mu się spieszy do zakupów, że nawet nie znalazł sobie noclegu ani nie otrzepał ubrania.

— Ani nie zostawiłem konia w stajni — dodał Verily. — Mam pilną sprawę, która nie pozwala mi na te przyjemności.