Выбрать главу

— A jednak przychodzi pan do sklepu i słucha, co mnie i Cozowi przydarzyło się na rzece. Musi pan pochodzić z miasta nawet mniejszego niż Springfield, jeśli moja opowieść oderwała pana od interesów.

— O nie — odparł Verily Cooper. — Bo pan jest Abraham Lincoln i mam sprawę właśnie do pana.

— Tylko nie kolejny wierzyciel, o którym nic nie wiem!

Pozostali roześmiali się, ale niezbyt wesoło. Nie chcieli, by pana Lincolna spotykały niemiłe rzeczy. Jedna dama powiedziała nawet:

— Jeśli pański klient uważa, że pan Lincoln jest mu coś winien, to może spać spokojnie. Stary Abe nigdy nie zostawia nie spłaconych długów.

— Co mi się udaje głównie dzięki temu, że nigdy nie pożyczam.

— Nie pożyczasz dla siebie — odparła dama. Była wyraźnie starsza od Lincolna, ale Verily wykluczył, żeby mogła być z nim spokrewniona. Nie, prawdopodobnie przyszła tu coś kupić.

— Nazywam się Verily Cooper i mamy wspólnego przyjaciela. Alvina Smitha, którego poznał pan podczas podróży przez Mizzippy zaledwie parę tygodni temu.

— Dobry człowiek — potwierdził Lincoln i zamilkł.

— Co, nie usłyszymy historii o tym Alvinie? — spytał ktoś.

Lincoln wyszczerzył zęby.

— Wiecie, że nie opowiadam o innych, tylko o sobie. — Pod szedł i podał rękę Verily’emu. — Miło mi pana poznać. Choć muszę wyznać, że to dziwne nazwisko[3] dla prawnika.

— Wykształcono mnie na bednarza — wyjaśnił Verily. — A kiedy nie mam klientów, mogę dorobić na beczkach.

— A moja rodzina nigdy nie zapomniała o hrabstwie w Anglii — powiedział Lincoln. — Skąd i pan pochodzi, jeśli sądzić po akcencie.

— Owszem, ale teraz jestem obywatelem tego kraju. Wszyscy niedawno zeszliśmy ze statków, które nas tu przywiozły.

— Chętnie z panem porozmawiam, ale teraz pracuję w sklepie państwa Cheaperów i do tej pory zajmowałem czas tym państwu, nie pozwalając im zrobić sprawunków. Czy ta sprawa może poczekać pół godziny?

Mogła i Verily chętnie zaczekał. Przez te pół godziny znalazł stajnię i obrok dla konia, a kiedy wrócił, w sklepie nie było już nikogo. Lincoln nie wyglądał już tak jowialnie.

— To nie czas na dobre wieści z Barcy — powiedział. — Słyszałem straszne historie o wybuchu żółtej febry. Mam nadzieję, że nie przynosi mi pan wieści o chorobie Alvina lub jego młodego przyjaciela o królewskim imieniu.

— Są jak najzdrowsi, o ile mi wiadomo.

— A w codziennej edycji łgarstw znanych jako „Demokrata Springfield” przeczytałem dziwną historię o niewolnikach, którzy przeszli po wodzie, i o hiszpańskiej armii, która ruszyła w po ścig za nimi. Muszę powiedzieć, że niektórzy — na tyle głupi, by wierzyć w takie bajdy — martwią się, że Hiszpanie wtargną do Springfield. Usiłowałem namówić pana Cheapera, by kupił książki do nauki hiszpańskiego, bylibyśmy wtedy gotowi na każdą oko liczność, ale się nie zgodził.

— I domyśla się pan, że Alvin miał z tym coś wspólnego.

— Mam taką nadzieję, bo jeśli ktoś ma się wpakować w tara paty, to lepiej w ważnej sprawie, a Alvin ma w sobie coś takiego, że gdziekolwiek się zjawia, zawsze kogoś zdenerwuje.

— Przyjechałem tu, bo Alvin potrzebuje pomocy, a tylko pan może mu jej udzielić.

— Chętnie pomogę, jeśli będę mógł. Jak pan wie, jestem mu coś winien.

— Nie dlatego prosimy. To nie dług, bo choćby był mu pan winien nie wiadomo co, poprosimy pana o coś o wiele ważniejszego.

— Co może być ważniejszego od uratowania mi życia?

— Życie pięciu, sześciu tysięcy Francuzów i byłych niewolników, którzy nie mają się gdzie podziać.

— Trzech mogę umieścić w moim pokoju nad gospodą, ale żaden więcej się nie wciśnie, a i to pod warunkiem, że nie obrażą się, gdy się będzie po nich deptać w drodze do wygódki.

— Zamierzają przekroczyć rzekę i będą potrzebować schronienia. Żona Alvina, Margaret Larner, może pan o niej słyszał…

— Jest wielce poważana wśród abolicjonistów — powiedział Lincoln — choć nie tych, którzy uważają, że niewolników można wyzwolić tylko poprzez wojnę.

— Margaret jest, co zapewne pan już wie, żagwią.

— O tym nie wspomina się nawet w gazetach abolicjonistów, a powinni to sobie cenić.

— Nie korzysta publicznie ze swego talentu, ale widzi to, co widzi, a zobaczyła, że ekspedycja zbiegłych niewolników i Francuzów znajdzie bezpieczne schronienie tylko z pańską pomocą.

Koścista twarz Lincolna posmutniała.

— Mam nadzieję, że pańska przyjaciółka jest gotowa na rozczarowanie.

— Nie zgadza się pan?

— Zrobię, co będę mógł, ale musi pan coś zrozumieć: wszystko, do czego się biorę, obraca się w ruinę, ale to wszystko. Chyba mam do tego naturalny talent, bo wszystko psuję, choćbym się nie wiadomo jak przygotowywał.

— No, nie wiem. Opowiedział pan dobrą historię.

— Człowiek z tego nie wyżyje.

— Ja żyję.

— Z opowiadania historii? Proszę wybaczyć, ale nie wydaje mi się pan typem humorysty.

— Nie powiedziałem, że moje opowieści są śmieszne, choć w mojej profesji odrobina poczucia humoru od czasu do czasu wcale nie zaszkodzi.

— Powiada pan, że wszyscy prawnicy to bajarze?

— Na tym polega nasze główne zajęcie. Bierzemy garść faktów i opowiadamy historię, która łączy je ze sobą tak, by sobie nie zaprzeczały. Drugi prawnik bierze te same fakty i opowiada inną historię. A sąd daje wiarę jednej lub drugiej.

Lincoln parsknął śmiechem.

— W pańskich ustach brzmi to tak, jakby prawnicy byli taki mi samymi obibokami co łajzy zabawiające ludzi w sklepie.

— Naprawdę pan się tak widzi?

— Sądzę, że świadectwo pańskich własnych oczu potwierdzi moją wersję.

— Moje oczy widzą co innego niż pańskie. W tym mieście panuje szczęście — jeszcze nigdy nie widziałem go tyle w każdym do mu i człowieku.

— Zawsze mówiłem, że dobrze się tu mieszka i że sąsiedzi dobrze ze sobą żyją.

— Miasto jest jak żywe stworzenie. Wszystko w nim pasuje do siebie jak w ciele — niezbyt pięknym, bo są w nim różne głowy, różne ręce i nogi, i palce, ale chyba rozumie pan, o co mi chodzi.

— Wszystko ma swoje miejsce.

— Tak, lecz w innych miastach ludzie na ogół nie mogą zna leźć swojego miejsca albo nie są z niego zadowoleni, albo usiłują znaleźć sobie takie, do którego nie pasują, albo krzywdzą kogoś, kto ma prawo być w tym mieście tak samo jak oni. Jednak czuję, że w tym mieście się tego nie spotyka.

— I u nas mieszkają skunksy, tak jak w innych miastach. Jak podnoszą ogony, ludzie wiedzą, że muszą się kryć.

— To miasto ma serce.

— Cieszę się, że pan to widzi.

— A tym sercem jest pan.

Lincoln parsknął śmiechem.

— O, tego się nie spodziewałem. Pan jednak ma poczucie humoru.

Verily tylko się uśmiechnął.

— Jeśli zacznie się pan zastanawiać, gdzie może znaleźć schronienie pięć do sześciu tvsięcy uciekinierów, nie tylko znajdzie pan dobrą odpowiedź, ale i będzie pan jedyną osobą, która przekona mieszkańców tego miasta, by ich tu wpuścili. Lincoln zapatrzył się w dal.

— W sprawach handlowych jestem do niczego — wyznał. — Zawsze mówię prawdę o tym, co sprzedaję, a wtedy nikt tego nie kupuje.

— Ale czy potrafi pan przemawiać w obronie pognębionych?

Zwłaszcza gdy pan wie, że każde pańskie słowo jest prawdziwe?

— Jeśli pan tego nie zauważył, im więcej pognębionych, tym mniejsza ich popularność. Człowiek, którego zaczepi jeden że brak, chętnie da mu pensa, ale niech tego samego dnia stanie przed nim pięciu żebraków, to ostatniemu nie da nic. A gdy za czepi go pięciu żebraków naraz, ucieknie i będzie krzyczeć, że go napadają.

вернуться

3

Cooper (ang.) — bednarz.