— Trudno sobie wyobrazić, że był niewolnikiem czegokolwiek.
— Ale był. Niewolnikiem alkoholu, gniewu i nienawiści. Te raz zawarł pokój ze wszystkimi, którzy tego pragną, i życie poświęca czytaniu i uczeniu się wszystkiego, co tylko może.
— Więc Czerwoni mają książki?
— Sprowadza je z naszej strony Mizzippy — rzekł Alvin. — Oraz z Kanady i Meksyku. Dużo podróżuje, tak jak kiedyś jego brat.
Dlatego tak dobrze mówi po angielsku. A także po francusku, hiszpańsku i w trzydziestu narzeczach czerwonych plemion na do datek. Powiada, że pewnego dnia granica zniknie i Biali będą mu sieli żyć z Czerwonymi. Chce, żeby jego lud był gotowy to zrobić, nie wyrzekając się zielonej pieśni, tak jak to zrobili Cherriky i Irrakwa.
Przez cały ranek Tenskwa-Tawa naradzał się z La Tia i kilkunastoma starymi czerwonoskórymi mężczyznami i kobietami. A kiedy Arthur Stuart spytał, co robią, Alvin kazał mu pilnować własnego nosa.
Jednak w południe, kiedy rozpoczęło się wydawanie następnego posiłku — w którym tym razem znajdowało się mięso, głównie wędzony indyk, gdyż Czerwoni hodowali całe ich stada — Alvin dostał zaproszenie do wielkiej sali na spotkanie rady i zabrał ze sobą Arthura Stuarta.
W sali było chłodno i ciemno. Na środku paliło się ognisko, a w dachu była dziura, choć Czerwoni doskonale potrafili robić kominy, co widać było na przykładzie chat. Więc musiało mieć to coś wspólnego z tradycją. Czerwoni siedzieli na ziemi lub na derkach, ale dla La Tii przygotowali krzesło, takie samo jak miała w Barcy. Więc La Tia siedziała najwyżej, niczym samotna sosna w kępie buków.
— Usiądź z nami, Arthurze Stuarcie — odezwał się Tenskwa- Tawa. — Chcemy ci powierzyć misję.
Tego Arthur Stuart się nie spodziewał. Misja? Dla niego? Myślał, że będzie towarzyszyć Alvinowi. Dni, kiedy musiał pełnić funkcję drugorzędnego Stwórcy, który ledwie potrafi utrzymać mgłę wokół obozu, udowodniły mu, że nie jest gotowy do Stwarzania. Nie popełnił żadnego strasznego błędu, ale mógł, bo ledwie nad wszystkim panował. Był dumny, że sobie poradził, i szczęśliwy, że nie będzie musiał tego robić nigdy więcej.
— Zrobię, co będzie trzeba — powiedział. — Ale chyba wiecie, że nie jestem Stwórcą?
— Nie potrzebujemy Stwarzania — odparł Alvin. — Chodzi o twój dar do języków, a także o to, że jesteś mądry, odpowiedzialny i… jesteś sobą.
Arthur Stuart nic z tego nie zrozumiał, lecz chętnie zgodził się go wysłuchać — nie, raczej usłyszeć, czego właściwie od niego chcą.
Tenskwa-Tawa wytłumaczył mu, co się dzieje w Meksyku i że wulkan wybuchnie, zwłaszcza teraz, gdy do akcji włączyła się La Tia.
— Zamierzałem wysłać kogoś z moich ludzi z ostrzeżeniem, i wyślę — ciągnął Tenskwa-Tawa. — Niektórzy już tam są. Ale wystąpiła pewna komplikacja. Do Mexico City zmierza grupa Białych, którzy zginą — albo z rąk Meksykanów, albo w wybuchu wulkanu.
— Albo i tak, i tak — dodała La Tia. — Niektórzy muszą umrzeć dwa razy, żeby coś do nich dotarło.
— Więc chcemy ci powierzyć dwie sprawy — mówił dalej Tenskwa-Tawa. — Musisz ostrzec Białych i pomóc im uciec, jeśli zechcą.
Arthur Stuart parsknął śmiechem.
— Wysyłacie pół-Czarnego chłopaka, żeby ostrzegł Białych?
— Jest z nimi mój brat Calvin.
— On mnie nie lubi.
— Ale będzie wiedział, że ja cię przysyłam. I przekona innych.
— Aha, chodzi o życie Calvina — powiedział Arthur Stuart z wahaniem. Doskonale wiedział, że jego siostra Margaret nie ma dobrego zdania o Calvinie i może ulżyłoby jej, gdyby zginął. Ale oczywiście Alvin się z nią nie zgadzał. Nadal uważał Calvina za niegrzecznego młodszego brata, który kiedyś wyrośnie na przyzwoitego człowieka.
— Oraz innych — powiedział Alvin — jeśli wystarczy im rozumu, żeby się ratować.
— Jak mam się tam dostać, żeby zdążyć ich ostrzec?
— Będziesz biec z zieloną pieśnią.
— Ale będę musiał przebiec przez pustynię.
— Zielona pieśń niewiele ma wspólnego z zielonym kolorem — wyjaśnił Alvin. — Wypływa z życia, a jak wiesz, na pustyni roi się od żywych istot, tylko bardziej chce się im pić.
— Sam sobie nie poradzę.
— Dam ci uroka, jak przedtem, ale lepszego — odezwała się La Tia.
— A ja będę z tobą biec przez parę pierwszych godzin, żebyś się rozpędził — dodał Alvin. — Przekroczyłeś próg, nie rozumiesz?
Jesteś pierwszym człowiekiem, który nie urodził się Stwórcą, a jednak nauczył się Stwarzania.
— Nie tak dobrze jak ty. W ogóle nie można nas porównywać.
— Może i nie, ale jesteś dobry, a zresztą zielona pieśń to nie Stwarzanie. Dowiedziałem się tego i ty też to zrozumiesz, a im dłużej będziesz ją słyszeć, tym lepiej ją poczujesz. Zobaczysz.
— I nie zabłądzę?
— Im bliżej będziesz Meksyku, tym więcej ludzi pokaże ci drogę.
— A jeśli któryś pomyśli, że całkiem niczego ofiara byłaby z mojego serca?
— Wtedy wykorzystasz moc, której się nauczyłeś. Nie chcę, żebyś tylko dostarczył wiadomość. Masz jeszcze wrócić, cały i zdrowy.
— Aha, chcesz, żebym sprowadził ze sobą tych Białych.
— Chcę, żebyś przyprowadził ich w miejsce, gdzie będą bezpieczni, ale w żadnym wypadku do nas. Zostaw ich na wybrzeżu, zapakuj do łodzi — tylu, ilu z tobą przyjdzie — i wracaj.
— Nikt mnie nie posłucha. Czy Calvin kiedykolwiek posłuchał ciebie?
— Calvin robi to, co chce. Ale nie pozwolę mu umrzeć tylko dlatego, że o czymś nie wiedział, choć mogłem mu to powiedzieć.
— Mam nadzieję, że zdążę przed wybuchem wulkanu. A jeśli się zgubię?
— Nie bój — powiedziała La Tia. — Wulkan będziesz nosić z sobą. Kolejne zadanie?
— Niby jak?
Teraz głos zabrał Tenskwa-Tawa.
— Obudziliśmy podziemnego olbrzyma. Coraz bardziej się rozpala. Nie potrafimy przewidzieć, kiedy wybuchnie. Ani gdzie. Ale La Tia zna stare afrykańskie sposoby przemawiania do ziemi. Zrobiła dwa uroki. Nie będą działać, dopóki się ich nie spali. Ty musisz się nauczyć na pamięć, gdzie je spalić i co przy tym powiedzieć, a potem nauczysz tego moich ludzi.
— Dlaczego są dwa?
— Jeden przyzywa dym z ziemi — wyjaśniła La Tia. — Drugi woła gorącą czerwoną krew ziemi.
— Moi ludzie — mówił dalej Tenskwa-Tawa — powiedzą Meksykanom, kiedy pojawi się dym. Zobaczą go i wtedy uwierzą. Chce my im dać wiele czasu na ucieczkę. Nie zamierzamy ich zabić, lecz pokazać, że potężna moc sprzeciwia się temu, czego — jak wierzą — chce od nich Bóg.
— Chcemy odebrać moc kapłanom, którzy składają ofiary z ludzi — wtrącił Alvin.
— Trzy dni po pierwszym uroku — ciągnął Tenskwa-Tawa — spalą drugi.
— I wulkan wybuchnie.
— Nie wiemy, jak wielki będzie wybuch. Nie potrafimy zapanować nad olbrzymem, kiedy się raz obudzi.
— A co z tymi, którzy zapalą uroki?
— Oby zdążyli w porę uciec.
— Nie wiemy, jak szybko ten urok pracuje — wyjaśniła La Tia.
— Ja go nigdy nie robiłam.
— To skąd wiecie, że się uda? — spytał Arthur Stuart.
Wydawało mu się, że pytanie jest uzasadnione, ale La Tia rzuciła mu straszne spojrzenie.
— Ja jestem La Tia! Inne ludzie robią uroki, co mogą się nie udać.
Arthur Stuart uśmiechnął się szeroko.