Po chwili Arthur Stuart zauważył, że Alvina już przy nim nie ma. Przez chwilę się bał, ale wiedział, że niepokój niczego nie zmieni, najwyżej zerwie jego łączność z zieloną pieśnią, więc pozwolił się jej pochłonąć i biegł równym krokiem na południowy zachód, wśród pagórków, wzgórz, strumieni, w tak prostej linii, na jaką pozwalał teren, a wszystkie żyjące stworzenia mu pomagały i usuwały się z drogi.
Przyszło mu do głowy, że może biec szybciej, i tak rzeczywiście było. I jeszcze szybciej — teraz prawie frunął. Ale jego stopy zawsze odnajdywały właściwe miejsce, każdy jego skok był pewny i nieomylny, każdy wdech przyjemny, a każdy wydech brzmiał jak cicha pieśń radości.
14. Pług
— Dlaczego nie patrzysz w kryształową kulę? — spytała pewnego ranka Maria od Zmarłych.
— Bo nie ma tam nic, co chciałbym zobaczyć.
— My w nią spoglądamy i widzimy ważne rzeczy.
— Ale nie można w nie wierzyć, prawda?
— Pokazują to, co nadejdzie.
— Nieprawda. Pokazują to, czego się spodziewasz. Zniekształcone strachem i nadzieją. Ale jeśli nie wiesz, czego szukasz…
— Jak na kogoś, kto nie patrzy w kulę, wiesz o niej bardzo dużo.
— Nie podoba mi się to, co w niej widzę.
— Mnie też nie. Ale to nie dlatego nie chcesz patrzeć.
— Nie?
— Według mnie nie patrzysz w nią, bo to twoja żona widzi przyszłość, nie ty. A gdybyś spojrzał w kulę, nie potrzebowałbyś już żony.
— A według mnie mówisz o sprawach, o których nie masz po jęcia — powiedział Alvin i odwrócił się.
— Nie podoba mi się także to, czego nie widzę.
Nie mógł teraz odejść, musiał się dowiedzieć.
— Czego nie widzisz?
— Na przykład dobrego męża dla mnie. Ani dzieci. Ani szczęśliwego życia. Czy nie to powinny pokazywać kryształowe kule?
— Może takie u jarmarcznych wróżek.
— Ta jest z wód bagien Nueva Barcelona, wiem. I pokazuje mi, że kochasz swoją żonę i nigdy jej nie zostawisz.
Znowu odwrócił się do niej.
— A pokazuje, że nie powinnaś bawić się uczuciami Arthura Stuarta i udawać, że go kochasz?
— To nic złego, jeśli to prawda.
— Prawda, że bawisz się jego uczuciami? Czy że jesteś w nim zakochana?
— Że coś mnie do niego ciągnie. Że go lubię. Że chciałam go pocałować, zanim wyruszył.
— Po co?
— Bo to dobry chłopiec i nie powinien umrzeć, nie znając smaku pocałunku.
— Kryształowa kula pokazała ci jego śmierć, tak?
— A to nieprawda?
— Kula pokazuje to, w co wierzysz. Dlatego w nią nie spoglądam.
— Pozwól, że ci wyjaśnię, co pokazuje mi kula. Miasto na wzgórzu nad rzeką, a na środku miasta wielki pałac z kryształu, takiego jak kula, woda spiętrzona i lśniąca w słońcu tak, że nie można na nią patrzeć.
— Budynek z kryształu. A reszta zwykła?
Skinęła głową.
— Miasto nazywa się Miastem Stwórców, Pięknym Miastem albo Kryształowym Miastem.
— Mnóstwo nazw na jedno marzenie.
— Tam nas prowadzisz, tak?
— Więc może kula nie pokazuje jedynie twoich marzeń.
— A czyje marzenie zobaczyłam?
— Moje.
— Coś panu powiem, monsieur Stworzyciel. Ci ludzie nie potrzebują żadnych wymyślnych kryształowych budynków. Chcą tylko kawałka ziemi, którą mogą zaorać, zbudować dom, założyć rodzinę i żyć dobrym życiem.
Pług w worku Alvina zadrżał.
Kiedy w południe Verily Cooper stawił się w sklepie Cheapera na spotkanie z Lincolnem, czekał na niego już ktoś inny. Mały akuratny urzędnik z ratusza.
— Nie na swoim terytorium? — zagadnął Verily.
— Jestem tu w sprawie służbowej — odparł urzędnik.
— Więc lista pańskich obowiązków jest dłuższa, niż się spodziewałem.
Urzędnik wręczył mu złożoną i zapieczętowaną kartkę.
— Dla pana.
Verily rzucił na nią okiem.
— Chyba nie.
— Nie jest pan przedstawicielem prawnym niejakiego Alvina Smitha, znanego także jako Alvin Miller junior z Vigor Kościoła w stanie Wobbish?
— Tak.
— Więc wszelkie dokumenty adresowane do pana Smitha po winny trafić do pańskich rąk.
— Jednakże — odparł Verily, dotykając ramienia urzędnika, by zasugerować, że nie uda mu się teraz wybiec ze sklepu — nie jesteśmy w stanie Hio, gdzie mam licencję na prowadzenie praktyki prawniczej. Nie jesteśmy także w stanie Wobbish, gdzie posiadam podobną licencję. W tych stanach istotnie jestem przedstawicielem prawnym pana Smitha. Natomiast w stanie Noisy River jestem zwyczajnym obywatelem mającym prywatną sprawę do pana Abrahama Lincolna i nie mogę pełnić obowiązków niczyjego przedstawiciela. Tak mówi prawo. Te dokumenty nie zostały przekazane zgodnie z przepisami.
Oddał je urzędnikowi, który łypnął na niego strasznym wzrokiem.
— Pozwolę sobie zauważyć, że pańskie słowa to czyste gówno.
— Czy jest pan prawnikiem?
— W tym stanie pan także nim nie jest.
— Jeśli nie jest pan prawnikiem, nie powinien pan wygłaszać opinii prawnych.
— A zrobiłem coś takiego?
— Tak, mówiąc, że moje słowa to czyste gówno. Tylko prawnik byłby w stanie zaprezentować opinię na temat czystości prób ki odchodów. A może mam przyjąć, że praktykuje pan prawo, nie zarejestrowawszy się w stanie Noisy River?
— Czy przyjechał pan tu specjalnie po to, by zmienić mi życie w piekło?
— Albo pan, albo ja — wyjaśnił Verily. — Ale powtórzę coś, co miałem niegdyś przyjemność powiedzieć lordowi protektorowi i jego przedstawicielom w Anglii.
— Mianowicie?
— Żegnam.
Verily nasadził kapelusz na głowę i wyszedł na ulicę.
Urzędnik minął go i popędził przed siebie tak, że wzbił obłoczek kurzu, bo dzień był gorący i suchy.
Wówczas ukazał się Abe Lincoln w towarzystwie wiernego towarzysza Coza.
— I co sądzisz, Coz? Chyba musimy się zgodzić, że to była agresywna akcja prawna. Ale przecież za każdym razem, kiedy prawnik twierdzi, że nie jest prawnikiem, ogólna kondycja ludzkości leciutko się poprawia, prawda?
Coz wyszczerzył zęby i splunął w piasek, który zmienił się w kulkę błota i przetoczył się parę centymetrów.
— Ale lubimy pana Coopera — powiedział. — To dobry prawnik.
— To dobry człowiek. I dobry prawnik. Ale czy to możliwe, że by był nimi jednocześnie?
— Jeśli pan będzie tak mówić dalej — odezwał się Verily — nie nauczę pana nic więcej.
— Według mnie Abe już jest świetnym prawnikiem — oznajmił Coz.
— Co to znaczy?
— No, niech pan spojrzy na siebie — wyjaśnił Coz. — Chodzi pan i chodzi, tak? I nikt panu nie płaci, tak?
— Tak.
— Abe tak ma przez cały czas.
— Wiesz, że ciężko pracuję — rzekł urażony Abe. — Wyciosałem połowę sztachet w Springfield, podejmowałem się różnych robót, żeby spłacić dług w sklepie. Kopałem rowy, wywoziłem na wóz i w ogóle robiłem wszystko, co się dało.
— Och, Abe, proszę cię. Nie możesz znieść, że inni także po trafią żartować?
— Nie chciałem, żeby pan Cooper mnie miał za lenia.
Ponieważ Verily przez parę ostatnich dni usiłował dotrzymać kroku długonogiemu panu Lincolnowi, tak naprawdę nie dał się przekonać o jego lenistwie.
Ale dziś nie chodzili. Na prośbę Lincolna Verily wynajął dwa konie dla niego i Coza, choć nie potrafił odgadnąć, dlaczego towarzystwo Coza jest tak istotne. Jednak Lincoln sobie go zażyczył, więc Yerily zapłacił, zubożając coraz chudszy portfel. Sprawdzili siodła i uprząż, a potem Verily jeszcze raz sprawdził siodła i uprząż koni Coza i Lincolna, bo sądząc z jej wyglądu, nie mieli o tym pojęcia.