Выбрать главу

— Nie znacie się dobrze na koniach — odgadł.

— Jesteśmy biedni — wyjaśnił Abe.

— Ja bardziej — dodał Coz.

— Bo każdy grosz wydajesz na zbytki.

— Zakochany mężczyzna musi kupować prezenty dla swojej damy.

— Oraz drinki.

— Chciało się jej pić.

— A potem zachciało się jej zemdleć. Wtedy opłaciłeś pokój w karczmie, bez wątpienia licząc na to, że jej poranna wdzięczność okaże się większa niż ból głowy, ale rano…

— Moje życie uczuciowe na pewno nie interesuje pana Coopera.

— Twoje życie uczuciowe istnieje tylko w twojej wyobraźni, przez co tym bardziej zdumiewają mnie kwoty, które na nie prze puszczasz.

I tak było bez przerwy od Springfield po Mizzippy.

Po paru godzinach zostawili za sobą pola kukurydzy i przeszli brodem przez Noisy River. Następnie ruszyli przez usianą drzewami prerię, gdzie prawie nikt nie zasiewał pól. Były to tereny graniczne, a farmerzy woleli się trzymać z daleka od zamglonej Mizzippy.

Do zadrzewionego cypla nad wielką rzeką dotarli tuż przed zmrokiem. U ich stóp kołysało się morze drzew, za drzewami lśniła osrebrzona księżycem rzeka.

— Tu przenocujemy — oznajmił Lincoln.

— I zjemy kolację, mam nadzieję — dodał Coz.

— Kolację? — zdziwił się Verily.

Abe spojrzał na niego ostro.

— Powiedziałem, że będziemy potrzebować ekwipunku.

— Ale o jedzeniu nie było ani słowa!

— Niech mnie diabli, jeśli jedzenie nie wchodzi w skład ekwipunku! — rzucił nieco zirytowany Abe.

— Skoro myślał pan o jedzeniu, trzeba było powiedzieć.

— Jeśli się wam wydaje, że będę polować na króliki o tej porze i z pustym żołądkiem, toście obaj oszaleli — oznajmił Coz.

— Jeśli o mnie chodzi — wycedził Abe — rozważam zostanie kanibalem.

Verily wyszczerzył zęby.

— Teraz rozumiem, dlaczego przywieźliśmy Coza.

Coz podparł się pod boki i spoglądał to na jednego, to na drugiego.

— Zaraz! Nikt tu nikogo nie zje, a na pewno nie mnie. Może i wyglądam krzepko, ale zapewniam, że to wszystko tłuszcz, bez odrobiny mięśni, więc jeśli będziecie mnie chcieli upiec jak bekon, tylko was zemdli.

Verily westchnął.

— Trudno żartować z kogoś, kto nie chce zauważyć dowcipu.

— My też żartowaliśmy — powiedział Coz. — Od początku wiedzieliśmy, że zabrał pan jedzenie.

— Och, nie! Jedzenia nie mamy. Żart dotyczył zjedzenia pańskiej szanownej osoby.

Obaj westchnęli z obrzydzeniem. Wówczas Verily parsknął śmiechem.

— No dobrze, może i zostało mi coś w jukach z zeszłej podróży.

Wyjął suchary i suszoną wołowinę.

— Wiecie co — odezwał się Abe. — Odrobineczkę mnie niepokoi, że tamto ognisko przy rzece zgasło, ledwie się pojawiliśmy.

— Może skończyli jeść — mruknął Coz.

— Nie widziałem żadnego ogniska — dodał Verily.

— Może im za gorąco? — podsunął Coz.

— A może zauważyli wyłaniających się z lasu podróżnych i uznali, że to łatwy łup.

— Rychło w czas o tym myśleć — rozległ się donośny głos z krzaków za końmi. Z zarośli wyłonił się potężny mężczyzna, który wyglądał, jakby stoczył wiele bójek i nie przegrał żadnej. Był uzbrojony po zęby w pistolety i noże, a w dłoniach trzymał gotowy do strzału muszkiet.

Po raz pierwszy Verily ujrzał strach w oczach Abe’a Lincolna.

— Jeśli miał pan nadzieję, że łup będzie łatwy, to ma pan w połowie rację. Będzie łatwy, tylko nie ma żadnego łupu.

— Mów za siebie — syknął Coz. — Na pewno pan Cooper cały swój majątek ma w jukach.

Abe szturchnął go.

— No pięknie! I po co zwracasz uwagę na naszego przyjaciela pana Coopera?

— Przecież chciał mnie usmażyć jak bekon! — obraził się Coz i szturchnął Abe’a.

— To był żart! — warknął Abe, szturchając go mocniej.

— Może teraz tak mówi — odparł Coz, szturchając Abe’a jeszcze mocniej.

Kiedy Abe rzucił się na niego, zderzył się nie z przyjacielem, lecz z obcym. Razem potoczyli się w krzaki.

— Niech się pan nic a nic nie martwi — pocieszył Verily’ego Coz. — Abe nie umie się bić, ale wkłada w to całą duszę i nie pod daje się szybko.

— Verily! — krzyknął potężny mężczyzna. Głos miał taki, jak by ktoś młócił pięściami w jego pierś.

— On zna pańskie imię? — zdziwił się Coz.

— Verily, powiedz pan coś, bo będę musiał zabić twojego wielkiego paskudnego kumpla!

— Nie powinien tak przezywać Abe’a — rzekł dotknięty Coz.

— Abe! — zawołał Verily. — Ten pan nie chciał nas okraść.

Odgłosy bójki ucichły.

— Znacie się — powiedział Abe.

— Abe Lincoln, to jest Mike Fink i vice versa.

— Daj pan sobie spokój z tym sądowym gadaniem, bo mnie denerwuje. Jeszcze chwila i kogoś zabiję.

— Ale nie pana Lincolna. Wciąż mi nie powiedział, dlaczego mnie przywiózł w to zapomniane przez Boga miejsce.

— Ja także tego nie rozumiem — odparł Mike — ale Peggy po wiedziała, że tu was zastanę, no to przyjechałem.

— Chyba nie rzeką w górę nurtu?

— Chyba nie, choć pochlebia mi takie podejrzenie. Choć jest również dość głupie, bo połowę drogi musiałbym przemierzyć w dół Hio, czyli z nurtem.

— Nie wyruszył pan z Hatrack River?

— Z Vigor Kościoła. Pojechałem pociągiem do Moline, a potem dopiero wszedłem na pokład łodzi. Dziś rano dotarłem na miejsce. Nie spieszył się pan. Springfield nie jest aż tak daleko.

— Mój tyłek świadczy, że bardzo daleko — wtrącił Coz. — Dali mi niewygodnego konia.

— Pod tobą każdy koń jest niewygodny.

— Więc Peggy wiedziała, że tu będziemy.

— Kim jest ta Peggy? — spytał Abe. — I dlaczego wie dzień wcześniej o tym, co przyszło mi do głowy wczoraj?

— Człowiek, który walczy jak dzieciuch, nie powinien zarzucać kłamstwa człowiekowi, który właśnie mu zdrowo przygrzmocił — zauważył Mike.

— Nikomu nic nie zarzucam. Grzecznie pytam.

— Peggy to Margaret Larner — powiedział Verily. — Żona Alvina. Opowiadałem panu.

— A nie wspomniała, czy plan, który nas tu przywiódł, to dobry pomysł?

— Nie jestem tu z pańskiego powodu — oznajmił Mike. — Bez urazy. Ani z powodu Verily Coopera.

— No, mam nadzieję, że nie z mojego — odezwał się Coz — bo zmoczyłem spodnie na sam pański widok. Jak mnie pan napad nie, wszystko poleje się na pana.

— Dzięki za ostrzeżenie. Jestem tu z powodu Alvina.

— Myślałem, że wysłała pana Peggy.

— Owszem, żebym się tu spotkał z Alvinem. Alvin tu przybędzie, bo wy tu będziecie.

Coz nie posiadał się z radości.

— Spotkamy Alvina! Spodziewałbyś się, Abe? A może to jest twój plan?

— Cóż to za wspaniałe miejsce, co?

— Raczej nie — mruknął Verily. — Margaret nie przysłałaby tu Mike’a Finka, gdyby Alvinowi nic nie groziło.

— Peggy twierdzi, że ponieważ ani Alvin, ani jego przedstawi ciel nie zjawił się na rozprawie, sędzia wydał wyrok zaocznie. Na kazał Alvina aresztować za kradzież i sprowadzić do Carthage Ci ty, gdzie albo okaże rzeczony złoty przedmiot, albo znajdzie się w więzieniu.