— Więc jak możecie cokolwiek jeść? Przecież to wszystko kiedyś żyło.
— Rzeczywiście, tu mnie masz. Nie mamy żadnej litości dla królestwa roślin, choć nikt z nas nie zetnie żywego drzewa.
— Za to pająki są tu bezpieczne.
— Dożywają spokojnie swoich dni. To dom spokoju.
— I milczenia, sądząc po tej szkole na dole.
— Szkole? Chyba nas nie oskarżycie o łamanie prawa i prowadzenie szkoły, w której Czarni, Czerwoni i mieszańcy mogliby się uczyć czytać, pisać i liczyć?
Alvin uśmiechnął się.
— Na pewno istnieje jakieś prawo, na mocy którego szkołą jest miejsce, gdzie dzieci głośno czytają.
— Zdumiewające, jak doskonale poznałeś prawo Nueva Barcelona — zachwyciła się Mama Wiewiórka. — Prawo zakazuje nam nakłaniania dzieci do głośnego czytania czy recytowania, jak również pisania na papierze lub tabliczce i dodawania.
— Więc uczycie ich tylko odejmowania, mnożenia i dzielenia? — zgadł Arthur Stuart.
— I liczenia. Pragniemy żyć zgodnie z prawem.
— A te dzieci? Mieszkają w sąsiedztwie?
— W tym domu — oznajmiła Mama Wiewiórka. — Wszystkie są moje.
— Jesteś zdumiewającą kobietą.
— Czy mogę odrzucać to, co mi daje Bóg?
— To sierociniec, prawda?
— To pensjonat — poprawiła go. — Dla podróżnych. Oczywiście mieszkam tu razem z mężem i dziećmi.
— Przypuszczam, że prowadzenie sierocińca jest niezgodne z prawem — domyślił się Alvin.
— W sierocińcu — wyjaśniła — musielibyśmy uczyć religii katolickiej wszystkie białe dzieci, natomiast dzieci kolorowe musieli byśmy wystawić na aukcję po ukończeniu przez nie szóstego roku życia.
— Więc sądzę, że wiele biednych czarnych kobiet wolałoby zostawić swoje maleństwo pod twoimi drzwiami niż na progu sierocińca.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Osobiście urodziłam każ de z tych dzieci. W przeciwnym razie odebrano by mi je i odesłano do sierocińca.
— Sądząc po wieku, rodziły ci się partiami po pięć lub sześć sztuk?
— Rodzę je, kiedy są jeszcze bardzo małe. Taki mam talent.
Alvin położył worek na ziemi i uściskał kobietę serdecznie.
— Bardzo się cieszę, że mam zaszczyt zapłacić za przywilej przebywania w tak miłosiernym domu.
— Oj… Jakie silne ramiona… — szepnęła Mama Wiewiórka.
— No, to gotowe — odezwał się Arthur Stuart. — Teraz będzie się chwalił tymi ramionami przez cały miesiąc.
— Niepotrzebne wam rąbanie drewna — powiedział Alvin. — Z drzew, które umarły z przyczyn naturalnych, ma się rozumieć.
I nie trzeba zabijać żadnych kleszczy ani węży, które mogłyby wy pełznąć ze sterty drew.
— Najbardziej można nam pomóc, nosząc wodę.
— Podobno w Nueva Barcelona nie ma studni — zdziwił się Alvin. — Ponieważ woda podskórna jest słona.
— Zbieramy deszczówkę jak wszyscy, ale to za mało, choć kąpiemy dzieci tylko raz na tydzień. Więc dla biednych ludzi dwa razy w tygodniu napełnia się publiczną studnię. Dziś ją napełniono.
— Pokaż mi drogę, a zrobię tyle kursów, ile zechcesz.
— Też pójdę, żeby go wspierać duchowo — dodał Arthur Stuart.
— Arthur Stuart ma tak szlachetne serce — wyjaśnił Alvin — że kiedy się napije do syta, przyjdzie tu i wszystko wysiusia.
— Coś takiego. Koncertowi łgarze.
— Powinnaś wysłuchać mojego koncertu na dwóch kłamców i bitego psa — powiedział Alvin.
— Choć tak naprawdę nie krzywdzimy żadnego psa — zapewnił ją szybko Arthur Stuart. — W roli psa występuje specjalnie przyuczony, bardzo niesympatyczny kot.
Mama Wiewiórka roześmiała się głośno i pokręciła głową.
— Przysięgam, nie rozumiem, dlaczego Margaret Larner poślubiła kogoś takiego.
— To był jej akt wiary — wyjaśnił Alvin.
— Ale Margaret Larner jest żagwią takiego formatu, że nie potrzebuje wiary, by ocenić serce mężczyzny.
— Na wiarę wzięła to, co on ma w głowie — wytłumaczył jej Arthur Stuart.
— Idźmy już po wodę.
— Najpierw chcę do wygódki — zażyczył sobie Arthur Stuart.
— Och, a to wstyd! — zawołała Mama Wiewiórka. — Ależ jestem niegościnna, zwłaszcza wobec syna właściciela gospody i jego szwagra. — Zbiegła po schodach, prowadząc za sobą Arthura Stuarta.
Alvin został sam. Rozejrzał się po poddaszu, szukając miejsca, w którym mógłby schować swój worek. Deski podłogi nie stykały się ze sobą ściśle, więc ktoś mógłby się zorientować, gdyby Alvin ukrył złoty pług pod nimi.
Z braku innych możliwości podszedł do komina i wyjął parę obluzowanych cegieł. Na początku nie były bardzo obluzowane. Trochę im pomógł, aż powstał otwór na tyle duży, by zmieścić w nim złoty pług.
Wyjął pług z worka. Był ciepły; wyczuł w nim jakiś ruch, jakby przelewający się złocisty płyn.
— Ciekawe, do czego się możesz przydać — szepnął do niego Alvin. — Od tylu lat noszę cię uśpionego w worku i nadal nie znalazłem dla ciebie zastosowania.
Pług nie odpowiedział. Może na swój sposób był żywy, ale nie miał daru mowy.
Alvin wepchnął go w zakopcony chłód komina. Ponieważ nie znalazł odpowiedniej półki, a nie miał ochoty zrzucić pługa w palenisko na parterze trzy i pół kondygnacji niżej, pozostało mu tylko jedno: wepchnąć go mocno w kąt. Sięgnął przenikaczem w głąb cegieł, by zmiękczyć je do konsystencji korka, po czym wbił w nie pług i znowu je utwardził, by utrzymały go na miejscu. Następnie ułożył na powrót cegły i połączył je zaprawą. Komin wyglądał jak przedtem; nikt by się nie domyślił, że coś w nim zmieniono. Równie dobra kryjówka jak każda inna.
Teraz w worku zostało tylko czyste ubranie i przybory do pisania. Mógł go spokojnie zostawić na łóżku.
Na dole znalazł Arthura Stuarta, który mył ręce po skorzystaniu z wygódki. Dwie trzyletnie dziewczynki przyglądały się mu tak zachłannie, jakby jeszcze nigdy nie widziały mycia rąk.
Kiedy skończył, zamiast wytrzeć się ręcznikiem — który wisiał o krok od niego na haku — wyciągnął ręce nad miednicą. Na oczach Alvina woda wyparowała tak gwałtownie, że Arthur Stuart nagle krzyknął i potarł dłońmi o spodnie — żeby je rozgrzać.
— Czasami — odezwał się Alvin — nawet Stwórca zostawia rzeczy naturalnemu biegowi.
Zażenowany Arthur Stuart łypnął na niego spode łba.
— Nie wiedziałem, że zrobi się aż tak zimno!
— Mogłeś się nabawić odmrożeń.
— Teraz mi mówisz?
— Skąd miałem wiedzieć, że nie będzie ci się chciało sięgnąć po ręcznik?
Arthur Stuart prychnął z urazą.
— Przecież muszę ćwiczyć. Racja?
— Oczywiście przy świadkach. — Alvin spojrzał na dziewczynki.
— One nie rozumieją, co się stało.
— Tym bardziej popisywanie się przed nimi jest żałosne.
— Pewnego dnia znudzą mi się te twoje mądrości i pouczanie.
— Może wtedy nie będziesz mi towarzyszyć w podróżach, na które cię nie zapraszam.
— Wtedy okazałbym posłuszeństwo. To mnie nie interesuje.
— Więc usiądź na tyłku i zaczekaj tu na mnie. Nie pomagaj mi, kiedy będę nosić wodę z publicznej studni.
— Nie nabierzesz mnie. Mówisz mi, żebym zrobił to, na co mam ochotę, ale jeśli to zrobię, znowu okażę posłuszeństwo.
— A ja myślałem, że jesteś tylko śliczny.
Był to dzień rozdzielania wody, w którym liczni mieszkańcy miasta nie musieli korzystać tylko z własnych zapasów deszczówki. Alvin nie musiał nikogo pytać o drogę. Wszyscy na ulicy nieśli puste dzbany. Nie był pewien, czy Arthur udźwignie oba, ale lepiej byłoby, gdyby niósł na ramionach dwa napełnione do połowy niż jeden pełny przed sobą.