— Niech zgadnę — odezwał się Verily. — Wyznaczono nagrodę?
— Ktoś zaoferował pięćset dolarów.
— A pan ma bronić Alvina?
— Ja mam złapać każdego, kto się połasi na tę nagrodę, utłuc go na pył i upiec jak chleb.
— My nie chcemy nagrody — zapewnił go Coz.
— Pięćset dolarów to mnóstwo pieniędzy — mruknął Abe.
Mike zrobił krok w jego stronę, a Abe, co należy odnotować mu na plus, nawet nie drgnął.
— Uspokój się, Mike — powiedział Verily. — Abe Lincoln lubi sobie pożartować. To zaufany przyjaciel Ala.
— Ja mu nie ufam — burknął Mike.
— Moje pytanie brzmi następująco — odezwał się Coz. — Jeśli Alvin chce, żeby go pan bronił, to czemu się ugania po całym świecie z tym młodym chudzielcem?
— Nie muszę go bronić przed żadnym niebezpieczeństwem, jakie czeka na niego w drodze. Tu Alvin doskonale daje sobie radę sam. Ale kiedy ktoś stanie przed nim z sądowymi dokumentami, a on się uniesie honorem i sam sobie wmówi, że powinien się dać zaciągnąć do więzienia i zostać w nim, choć wszyscy wiemy, że nie zatrzymają go żadne mury — wtedy zaczyna się pole popisu dla mnie. Bo mnie bez różnicy, mogę trzasnąć w pysk człowieka, który tylko wykonuje swoje zadanie.
— Albo odgryźć mu ucho — podsunął z nadzieją Coz.
— Z uszami skończyłem już dawno temu — powiadomił go Mike. — Jak również z wydłubywaniem oczu. Alvin mnie zmusił do przysięgi.
— Zmusił? — zdziwił się Abe.
Mike spuścił wzrok.
— Przecież to kowal, wiadomo, jaką ma krzepę. Nie wspominając już o tym, że wystarczy mu spojrzeć na moją nogę, żeby ją złamać.
— Ta walka, która przeszła już do legendy, była nieuczciwa z obu stron — powiedział Verily.
— Och, przecież o nic nie oskarżam Alvina. Tłumaczę tylko, w jaki sposób mógł pobić kogoś tak podłego jak ja. — Zrobił krok naprzód i stanął nad Cozem. — Bo jestem podły. To nie jest tylko na pokaz. Lubię to chrupnięcie, kiedy wgniatam komuś twarz w ziemię.
— Cha, cha — wydusił z siebie Coz. — Ale śmieszne.
— Kiedy Alvin tu będzie? — spytał Verily.
— Wiadomo, że Peggy robi się niekonkretna, kiedy idzie o poczynania Alvina. Chyba nie wie nic ponad to, że Alvin tu przybędzie i się z wami spotka. No to jestem.
— Przyjechał pan pociągiem — powiedział Verily. — Ach, też bym tak chciał.
— No i byłem ciekaw, czyście już jedli — ciągnął Mike. — Bo nie chciało mi się grzać żarcia tylko dla siebie, a zimnej fasoli nie lubię.
Wkrótce na cyplu zapłonęło ognisko, przy którym grzały się dwa kociołki, jeden z gulaszem, drugi z wodą.
— Palimy ogień, który widać ze wszystkich stron — odezwał się Abe. — Pewnie po to, żeby poszukiwacze nagród nie potykali się w ciemnościach o lisy i bobry.
— Alvina jeszcze nie ma, więc nie ma nagrody, no nie? — od parł Mike.
Ale Mike Fink wcale nie był nieostrożny. Zaproponował, że będzie pierwszy trzymał wartę, i ostrzegł Verily’ego, że jest następny.
Zaspany Verily Cooper stał oparty o drzewo nad rzeką, kiedy nagle ktoś znalazł się u jego boku.
— Rzeka pięknie wygląda nocą — odezwał się cicho Alvin.
Verily nawet nie mrugnął.
— Pewnego dnia chciałbym ją ujrzeć bez mgły.
— Pewnego dnia mgła nie będzie już potrzebna.
— Cieszę się, że cię widzę.
— Cieszę się, że mnie widzisz.
— Gdzie twoja pięciotysięczna gromadka?
— Sześciotysięczna. Idą na północ. Wyprzedziłem ich, żeby się z tobą spotkać i sprawdzić, czy robisz to, na co liczę.
— Znajduję dla nich miejsce.
— I co? Znalazłeś?
— Razem z Lincolnem włóczymy się tu i tam. Niektóre miasta abolicjonistów przyjęłyby z setkę przybyszów, ale wątpię, żeby w całym stanie znalazło się sześćdziesiąt takich miast.
— Złe wieści.
— A ty masz dobre? Powiedz, że w pobliżu nikogo nie ma, mogę przestać pilnować obozu i iść spać.
Alvin uśmiechnął się szeroko.
— Nikogo nie ma w pobliżu. Idź spać.
— Zanim pójdę, powiedz mi coś jeszcze. Przyszedłeś, bo to dla nas dobre miejsce?
— Przyszedłem, bo chcę, żebyś dorobił uchwyt do mojego pługa.
Maria od Zmarłych obudziła w Alvinie nową nadzieję. Przecież jej nie opowiadał o Kryształowym Mieście, prawda? A ona opisała dokładnie to, co zobaczył w wirze Tenskwa-Tawy. A nawet dużo więcej.
On widział lub wyobrażał sobie tylko tyle, że miasto jest częściowo z kryształu, częściowo zaś z marzeń i wizji, jak kula, most, tama na rzece. I zawsze sądził, że wszyscy obywatele tego miasta powinni być Stwórcami jak on. Dlatego właśnie próbował uczyć pełnych zapału ludzi, którzy nie mogli sprostać temu zadaniu. Wszyscy coś osiągnęli, niektórzy jedynie lekkie rozszerzenie świadomości lub umiejętności. Oczywiście Verily Cooper od początku posiadał talent, który miał coś wspólnego ze Stwarzaniem, a Calvin był Stwórcą na swój sposób. Arthur Stuart… no, ten już był zupełnie wyjątkowy. Tyle lat i wysiłków, a potem nagle przełom! Ale co znaczą cztery osoby? A na Calvinie nie można zanadto polegać. To jeszcze za mało, żeby założyć Kryształowe Miasto.
I właśnie dlatego wizja Marii od Zmarłych wszystko zmieniła. Bo nie wszyscy mieszkali w pałacu, jak go nazwała. A raczej nikt w nim nie mieszkał. Ludzie zajmowali normalne domy na normalnych ulicach, przeważnie mieli normalne zawody i żyli zupełnie normalnie, tyle że przez parę godzin w tygodniu pomagali budować ten nadzwyczajny pałac… bibliotekę, teatr, cokolwiek to miało być… a kiedy go już zbudowali, przez parę godzin na tydzień wchodzili do środka i patrzyli, co się ukaże na ścianach, a z nich uczyli się, ile mogli. Nie było to jakieś wspaniałe, zapierające dech w piersiach zjawisko, może tylko… potwierdzenie, jaka naprawdę jest czyjaś żona albo jakie będą dzieci, albo jakich niebezpieczeństw można uniknąć, albo dlaczego cierpienie jednak da się znieść. Albo nie. Nie wszystko będzie piękne. Ale w ten sposób można by się dowiedzieć o tym, co w przeciwnym razie pozostałoby niewiadome. Choćby się ujrzało na własne oczy swoje nadzieje, lęki, przewiny i hańbę, można by zaryzykować nawet to, bo jak inaczej poznać samego siebie, jeśli nie ma się godnego zaufania lustra, które pokazuje coś więcej niż odbicie twarzy?
To Miasto Stwórców, nie dlatego że zamieszkują je tylko oni, lecz ponieważ wszyscy mieszkańcy współpracują w urzeczywistnieniu Stwarzania i wszyscy w tym mają swój udział.
Jakie to teraz oczywiste. Kim jest budowniczy wielkiej katedry? Architekt może powiedzieć zgodnie z prawdą: „To ja ją zbudowałem”, choć nie położył nawet jednego kamienia. Murarze, szklarze, cieśle, tkacze też przyczyniają się do wzniesienia budowli. A biskup, który zlecił budowę świątyni, a bogacze, którzy dali pieniądze, a kobiety, które przynosiły robotnikom jedzenie, a farmerzy, którzy dostarczają żywność? Wszyscy mieszkańcy miasta są twórcami tego budynku. A pięćdziesiąt lat później, kiedy ci, których dłonie wykonały tę pracę, już umrą lub będą starzy i nieporadni, ich wnukowie wejdą do katedry i powiedzą: „Jest nasza, myśmy ją zbudowali”, ponieważ całe miasto jest budowniczym i całe miasto korzysta z budynku, i każde nowe pokolenie, dzięki któremu miasto nadal żyje, a które wchodzi do budowli z czcią i dumą, może powiedzieć, że świątynia należy do niego.