Выбрать главу

Nadal mogę uczyć Stwarzania tych, którzy chcą się uczyć, pomyślał Alvin. Ale nie będę musiał czekać, aż osiągną biegłość. Potrafię stwarzać kryształowe bloki, a inni mogą je nosić na miejsce. Verily Cooper może je układać, bo wie, jak je scalić. A inni, obdarzeni innymi talentami, mogą nam pomagać. Możliwe nawet, że Arthur Stuart stworzy parę bloków.

A ponieważ wszyscy tak czy inaczej przyczynią się do budowy tej kryształowej świątyni, staną się jej częścią, prawda? Częścią Kryształowego Miasta. A Stwórca to ten, który staje się jednością ze swoim dziełem. Więc… wszyscy będą Stwórcami, prawda? Stwórcami Kryształowego Miasta.

Co oznacza, że będzie ono naprawdę Miastem Stwórców.

Przez cały ranek Alvin przyglądał się, potem odwracał wzrok, a potem znowu podpatrywał, jak Verily Cooper gładzi drewno i gołymi rękami nadaje mu dokładnie taki kształt, jak potrzeba. Verily nie obrabiał drewna narzędziami. Nie szukał także zwalonych kłód, nie ścinał drzew. Znalazł dwa odrosty odpowiedniego rozmiaru i gładził je tak długo, aż oddzieliły się od drzewa. Nie ugniatał drewna jak gliny, lecz efekt był ten sam. Kora oddzieliła się od żywego drewna, a ono nadało sobie właściwy kształt, wygięło się w kształt rękojeści pługu.

Abe, Coz i Mike również się przez jakiś czas przyglądali. Początkowo ze zdumieniem i podziwem. Jednak proces, choć wydający się cudem, był powolny i nużący. Po chwili wszyscy rozeszli się do swoich zadań — do badania terenu, jak powiedział Abe.

Więc kiedy Verily skończył, na miejscu był tylko Alvin. Dwa kawałki drewna złączyły się tak ściśle, jakby w ten sposób wyrosły.

— Czas wyjąć pług z worka — powiedział Verily.

— To drewno jeszcze żyje.

— Wiem.

— Zrobiłeś już coś z żywego drewna?

— Nie.

— To skąd wiedziałeś jak?

— Poprosiłeś mnie, a nie miałem narzędzi. Ale przecież tak długo mnie uczyłeś, jak widzieć i rozumieć, co się dzieje we wnętrzu drewna, kiedy robię beczkę i spinam ją obręczami… no co?

Myślałeś, że niczego się nie nauczę?

Alvin parsknął śmiechem.

— Wiedziałem, że się uczysz, tylko… nie wiedziałem, że tak to będzie wyglądać.

— Więc zobaczmy, czy pasuje.

Alvin położył worek na ziemi i zsunął go ze złotego pługa.

— Złoto jest miękkie — powiedział Verily. — Szybko się zetrze o twardy grunt, nie sądzisz?

— Żywy pług nie pasuje do świata tak jak zwyczajny. Podejrzewam, że będzie wystarczająco twardy, jeśli zajdzie potrzeba. — Alvin obracał pług na różne strony, usiłując się zorientować, jak wykonać zadanie, używając jedynie dwóch rąk. — Mam dopasować pług do rękojeści czy odwrotnie?

Verily roześmiał się.

— Ja przytrzymam rękojeść, a ty zrób resztę.

Alvin także parsknął śmiechem. Zbliżył pług do miejsca w rękojeści, z którą powinien się połączyć. Zamierzał sprawdzić, na ile da się je dopasować — ale pług był żywy, a rękojeść z żywego drewna i kiedy poczuły swoją bliskość, stało się tak, jakby rozpoznały się niczym dwa magnesy. Ustawiły się dokładnie tak, jak trzeba, a potem skoczyły ku sobie.

Skoczyły, połączyły się, pług wśliznął się tam, gdzie należy, drewno nieco się rozchyliło, by zrobić mu miejsce, po czym zamknęło się wokół niego. Wyglądało to tak, jakby z drewna wyrastało złoto.

Nie mieli czasu zdumieć się i zachwycić, bo w chwili gdy nastąpiło połączenie, rozległa się muzyka, jakiej Alvin nie słyszał nigdy w życiu. Była to zielona pieśń — pieśń żywego drewna, żyjącego świata, którą wibrowała rękojeść pługa — lecz była to zarazem inna muzyka. Muzyka metalu albo maszyny, narzędzi stworzonych na ludzkie potrzeby, do ludzkiej pracy. Było to pulsowanie silnika łodzi parowej, syk i świst lokomotywy, jęk obracających się kół, klekot tłoków. Ale zamiast fabrycznej kakofonii powstała harmonijna, potężna melodia, która — ku radości Alvina — doskonale splotła się z zieloną pieśnią i razem stworzyły współbrzmienie wypełniające przestrzeń wokół.

Ledwie Alvin zdał sobie sprawę, co to za muzyka, gdy pług zaczął brykać. Stało się jasne, że znudził mu się bezruch; Verily mógł tylko zawisnąć na rękojeści, a pług skoczył naprzód — choć nie ciągnął go wół ani koń. Przez chwilę ślizgał się po ziemi, po czym zarył w darń, wszedł w nią jak nóż w masło i śmignął przed siebie. Verily trzymał się go kurczowo, gnając na złamanie karku.

Pług nie zamierzał wyorać prostych bruzd. Kreślił dzikie zakola po całej łące niczym różdżka szukająca wody.

Tak właśnie może być, pomyślał Alvin. Nie szuka wody, ale to rzeczywiście różdżka. Przecież Verily zrobił rękojeść z żywego drewna. Czy nie tak wyglądają różdżki — dwie rączki złączone u dołu?

— Dłużej nie mogę! — wrzasnął Verily, padając na ziemię.

Pług wyrwał się do przodu, przeorał jeszcze nieco ziemi i… za trzymał się.

Leżał bez ruchu na ziemi.

Alvin podbiegł do niego. Verily wstał i ostrożnie dotknął pługa. Ledwie musnął go palcami, pług znowu ożył i śmignął naprzód.

— Mam pomysł — powiedział Alvin. — Ty chwyć za prawą rączkę, ja wezmę lewą.

— Jednocześnie.

— Raz — zaczął liczyć Alvin. Verily zawtórował mu przy „dwa”.

— Chwileczkę — przerwał. — Do ilu liczymy?

— Zamierzałem do trzech, ale widzę, że będzie inaczej.

— Na trzy czy na cztery?

— Jak powiemy „trzy”, chwycimy rączki.

Raz.

Dwa… I poszli!

Tym razem pług nie brykał. Sunął prosto, głęboko orając ziemię i robiąc bruzdy, jak na przyzwoity pług przystało.

Wydawało się, że zamierza opuścić łąkę, minąć zagajnik i dotrzeć do cypla.

Podejście było strome, a niskie gałęzie wyglądały tak, jakby specjalnie je umieszczono w tym miejscu, by ścinały głowy wszystkich idiotów, którym przyjdzie do głowy biec w tym miejscu za pługiem.

Ale zielona pieśń w muzyce pługa brzmiała tak donośnie, że gałęzie się same unosiły lub odginały. Alvin i Verily nie doznali większych obrażeń niż zadraśnięcia lub guzy. I nie zmęczyli się, biegnąc po stromym zboczu.

Na górze pług nieco skręcił i ruszył w poprzek cypla. Właśnie wtedy Alvin nieuważnie wychwycił odległe głosy Mike’a, Abe’a i Coza, którzy darli się i wiwatowali jak dzieciaki. Ale nie było czasu czekać, aż do nich dobiegną, bo pług właśnie namierzył swój punkt docelowy i pruł w jego stronę niczym lokomotywa.

Jakieś dwadzieścia jardów od krawędzi cypla znajdował się skrawek ziemi, gdzie nie rosły drzewa, ponieważ płytko pod trawą zaczynało się kamieniste podłoże. Ziemi było za mało, by drzewo mogło zapuścić tu korzenie.

Pług zmierzał prosto w stronę nagiej skały na środku polanki. Wchodził w kamień jak nóż w masło. Zostawił w nim bruzdę tak jak w ziemi, ale ziemia rozsypywała się, ciepła i miękka, a kamień stwardniał niczym rzeźba.

Kiedy pług dotarł do miejsca, w którym kamienne zagłębienie wypełniała woda, zatrzymał się dokładnie w środku kałuży i znieruchomiał.

Cienka strużka czystej wody wyciekła bruzdą wyrytą w głazie, a potem bruzdą w ziemi po skraju cypla i w dolinę, w której Verily zrobił rękojeść.

Pług leżał nieruchomo.

Alvin i Verily puścili go.

Muzyka ucichła.

— No, chyba gotowe — powiedział Alvin.

— Tylko co?

— Znaleźliśmy miejsce, w którym powstanie Kryształowe Miasto.