— A szukaliśmy go?
— Zdaje się, że szukał go pług. Od pierwszej chwili swojego istnienia.
Alvin ukląkł przy pługu, który tak długo ze sobą nosił. Tyle lat — a teraz dzieło się dokonało. I choć droga na cypel była dzika i radosna, nie trwała długo. Raptem parę minut. Alvin dotknął palcem złotej powierzchni pługa; poczuł jego drżenie. Rękojeść obluzowała się i upadła na ziemię.
Verily ją podniósł.
— Ciągle żyje — powiedział.
— Ale już nie stanowi jedności z pługiem.
Muzyka także umilkła. Zielona pieśń pozostała, jak zawsze, w głowie Alvina. Lecz muzyka maszyn ucichła.
Alvin pociągnął pług, który bez oporu wyśliznął się z kamienia. Włożył go do worka. Pług nadal pulsował życiem, ani mniej, ani więcej niż zawsze. Jakby nie pamiętał, czego dokonał przed chwilą.
Wszyscy napili się ze źródła, które trysnęło z bruzdy. Woda była słodka i czysta.
— Moglibyśmy ją beczkować i sprzedawać jako wino — zauważył Abe — i nikt by się nie skarżył.
— Ale tego nie zrobimy — rzekł Verily.
Abe spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: „Nie jestem idiotą”.
— Więc ten wasz pług wybrał miejsce na budowę miasta?
— Możliwe — mruknął Alvin. — Jeśli się dowiemy, kto jest właścicielem tej ziemi, i wymyślimy jakiś sposób, żeby ją kupić.
— No to macie szczęście — oznajmił Abe — bo właśnie dlatego was tu przyprowadziłem. To część terenów, które administracja Noisy River nazywa hrabstwem River, nieużytki wzdłuż Mizzippy pomiędzy Moline i Cairo. Istnieje pewne stare prawo, na mocy którego można wyodrębnić z hrabstwa River mniejsze, jeśli zdoła się udowodnić, że liczy dwa tysiące osadników i znajduje się w nim co najmniej trzystuosobowe miasto.
— Hrabstwo? — powtórzył Verily.
— Hrabstwo — potwierdził Abe.
— Hm… hrabstwo ma prawo wyboru własnych sędziów — zauważył Verily.
— I szeryfa — dodał Abe.
— Więc kiedy ktoś przybędzie do hrabstwa Furrowspring z nakazem z jakiegoś sądu z Hio — ciągnął Verily — sąd Furrowspring może go unieważnić.
— Tak właśnie sobie pomyślałem.
— Moje nauki naprawdę nie poszły na marne.
— A poza tym pamiętam, jak mój tatuś usiłował uprawiać błotniste tereny w Hio, a ktoś powiedział mu o hrabstwie River i że ziemia tam jest do wzięcia, jeśli tylko skrzyknie się dwa tysiące osób, a tatuś powiedział, że dość mu tyrania na bagnie, nie potrzebuje mgły.
— Gdybyśmy mieli własne hrabstwo — powiedział Alvin — moglibyśmy zbudować w nim miasto, w którym zamieszkaliby Czarni, Francuzi i wszyscy, których byśmy zaprosili. I nikt by nam nie mógł zabronić.
— To nie takie proste — mruknął Abe.
— Czyli jakieś prawo zakazuje się tu wprowadzać?
— Zbiegłym niewolnikom. Chyba da się je ominąć, bo sędzia może unieważnić mnóstwo innych nakazów, a szeryf może przegnać z miasta odszukiwaczy niewolników. Ale zmierzam do tego, że tutaj każdy może się wprowadzić. Nie tylko ci, których zaprosimy.
— Zapraszamy wszystkich — powiedział Alvin. Abe parsknął śmiechem.
— No, jak się rozniesie o tym złotym pługu, co się wbił w kamień i że z kamienia trysnęła woda, jak u Mojżesza, to te sześć tysięcy będzie kroplą w morzu setek tysięcy poszukiwaczy złota i cudów, którzy zadepczą całą okolicę. I to oni wybiorą szeryfa i sędziego, a może także kogoś, kto dostanie tę nagrodę.
— Rozumiem — rzekł Alvin. — To jednak nie takie łatwe.
— Jak was wszystkich pozabijam — odezwał się Mike — to żaden nie rozpowie o tym miejscu.
— Z wyjątkiem ciebie — dodał Alvin.
— No, nie powiedziałem, że plan jest idealny.
— Potrzebujemy oficjalnych dokumentów — oznajmił Verily. — Określających granice naszego hrabstwa, a także nadających nam prawo do stanowienia, co się w nim dzieje, by ziemię sprzedawano tylko wybranym przez nas osobom. Naszym ludziom, którzy nie narobią kłopotów.
— Ludziom, którzy pomogą nam zbudować Miasto Stwórców.
— Wiem, jak sporządzić taki dokument — powiedział Verily — ale nie jestem pewien, czy uda mi się trafić do właściwych osób w administracji stanu.
— Nie patrzcie na mnie — odezwał się Abe. — Nie jestem politykiem.
— Ale jesteś stąd. Nie mówisz jak angielski paniczyk. I potrafisz sprawić, że ludzie cię lubią.
— Ty też.
— Wiesz, że wszyscy go nienawidzą — powiedział Coz.
— No, owszem — zgodził się Abe — ale tylko dlatego, że Anglicy są mądrzejsi od innych, a inni to wiedzą i mają im za złe.
— Pomożecie mi zdobyć ten dokument dla hrabstwa Furrowspring?
— Widzę, że już wybraliście nazwę — powiedział Abe.
— Macie lepszą?
— Dobrze brzmiałaby nazwa: hrabstwo Lincoln.
— A może Lincoln-Fink? — zasugerował Mike.
— No, to już czysta próżność — zgorszył się Abe. — Żeby nazywać hrabstwo na własną cześć!
— A pan co robi?
— Miałem na myśli hrabstwo w Anglii, ma się rozumieć.
— Zatem Furrowspring — oznajmił Alvin. — Głosowanie jest jawne. — Spojrzał na Abe’a. — Do czasu załatwienia spraw formalnych osadnicy mogą bez problemów przenosić się do hrabstwa River? I budować domy oraz uprawiać ziemię, gdzie się im spodoba?
— Tak mówi prawo. Nie potrzebują zezwolenia. Dopóki nie wtargną na teren czyjegoś gospodarstwa, a nie widzę tu żadnych.
— Zastanawiałem się, dlaczego nie ma tu choćby paru gospodarstw zamieszkanych przez ludzi, dla których sześciodomowe miasto jest już za tłoczne.
— Może dlatego że to ziemia przeznaczona do lepszych zadań niż goszczenie jakichś odludków — podsunął Verily.
— A kto ją przeznacza?
— Może sam kamień ma ambicje. Albo woda, której się spieszyło wydostać spod kamienia.
— Albo słońce, które chce, żeby na tych ziemiach nie było cienistych zagajników — dokończył Alvin. — Albo wiatr, który pragnie sobie harcować po dolinie. Panowie, nie sądzę, żeby zjawiska atmosferyczne miały jakieś plany.
— Pług miał — wytknął mu Verily.
Z tym Alvin musiał się zgodzić.
Przytroczyli rękojeść pługa do juków i wrócili do Springfield piechotą, prowadząc wierzchowce za uzdy. Biegli z zieloną pieśnią i po zaledwie godzinie dotarli na miejsce. Konie nie były spienione ani zmęczone, ludzie głodni ani zmęczeni, a w ustach mieli jeszcze smak wody ze źródła i ze wstrętem myśleli o innej, bo smakowałaby jak blacha, błoto albo w ogóle nie miałaby smaku — a przecież teraz już wiedzieli, że woda powinna być słodka.
15. Popocatepetl
Droga z wybrzeża do Mexico City była łatwa. Wszystko szło dokładnie tak, jak przewidział Steve Austin — czyli nie całkiem tak, jak spodziewał się Calvin. Statek zawinął do portu w True Cross, gdzie Biali mogli handlować bez obawy, że zostaną złożeni w ofierze. Trzy dni zajęło im znalezienie tłumaczy, kupienie zapasów żywności i jucznych mułów, a potem ruszyli w stronę bramy prowadzącej w głąb kraju.
— Niebezpiecznie jest wychodzić — ostrzegł ich wartownik.
— Wyjeżdżamy — oznajmił Steve Austin. — Z drogi.
— Nie puszczę was. Jak Biali znowu zginą, True Cross zyska sobie złą sławę.
Austin wycelował pistolet w jego głowę.
— Nie, nie! — rzucił niecierpliwie Calvin. — Po co mnie tu ściągnąłeś, skoro zamierzasz strzelać do ludzi? Może będziemy musie li tu wrócić, a dzięki tobie zaczną do nas strzelać, jak tylko nas zobaczą.