— Powrócimy jako władcy Meksyku.
— Świetnie, ale pozwólcie, że ja to zrobię.
Austin opuścił pistolet. Calvin przez jakiś czas przyglądał się bramie, by ocenić, czy nadaje się do szczególnie efektownego popisu, czy też będzie to jedynie praktyczny zabieg. Uznał, że sztuczki w rodzaju buchnięcia płomieni i spopielenia bramy na nic się tu nie przydadzą. Powinien zrobić wrażenie na Czerwonych, nie na mieszkańcach miasta.
Dlatego tylko rozpuścił bolce w zawiasach i jednym delikatnym pchnięciem wyważył bramę.
Wartownik — który nie miał już przy czym pełnić warty — wzruszył ramionami i odwrócił się. Wyruszyli, setka uzbrojonych po zęby Białych, na podbój Meksyku.
Niemal natychmiast stanęli oko w oko z meksykańskimi żołnierzami. Nie byli to uzbrojeni w pałki wojownicy, których trzysta lat temu spotkał tu Cortez. Ci siedzieli na koniach i mieli najnowsze modele muszkietów, najprawdopodobniej kupione od Stanów Zjednoczonych, gdzie w Filadelfii — mieście braterskiej miłości — kwitł handel bronią. Natychmiast otoczyli oddział Austina, najeżony gotowymi do strzału strzelbami.
— Cierpliwości — syknął Calvin do Austina. Stworzenie ognia nie sprawiło mu kłopotu, choć miał pewne problemy z utworzeniem z niego kręgu. Niektóre płomienie nie usłuchały i osmaliły sierść paru koni, ale dzięki temu demonstracja okazała się tylko bardziej efektowna. Meksykanie cofnęli się, zsiedli ze spłoszonych, rżących koni, ale potem zaczęli się przygotowywać do ostrzału.
Calvin był gotowy. Wiedział, jak w takich przypadkach radzi sobie Alvin: zagina lufy broni, tak że można zapomnieć o dalszym strzelaniu. Ale Calvin chciał, by wystrzeliły. Dlatego ścisnął każdą lufę w środku, niezbyt mocno, lecz na tyle, by kula nie mogła się wydostać na zewnątrz. Znalezienie i zapieczętowanie wszystkich muszkietów, zanim wystrzeliły, okazało się dość kłopotliwe, ale meksykańscy dowódcy tak długo domagali się kapitulacji, a przerażone konie tak długo odwracały ich uwagę, że Calvin zdążył na czas.
— Nie strzelajcie! — zawołał.
— Zrobią z nas sito — syknął Austin.
— Tylko się im tak wydaje.
Kapitan wydał rozkaz i żołnierze pociągnęli za spusty. Muszkiety eksplodowały, niemal wszyscy zginęli lub zostali oślepieni. Paru żołnierzy straciło nawet głowy.
Kapitan stał sam, unosząc ceremonialny miecz z obsydianowym ostrzem. Paru jego żołnierzy jeszcze się wiło na ziemi lub krzyczało w agonii.
— Zastrzelić go! — krzyknął Austin.
— Nie! — wrzasnął Calvin. — Puścić żywcem! Chyba chcecie, żeby ktoś o tym opowiedział, zgadza się?
Austin nie lubił sprzeciwu, ale stało się jasne, że Calvin ma rację. Po co dawać takie przedstawienie, jeśli nie przeżyje żaden świadek, który opowie Meksykanom o niezwykłej mocy Białych? Więc jeśli Austin miał pretensje, że Calvin nie uszanował jego rozkazu, to trudno. Nie powinien wydawać głupich komend. A poza tym niech zapamięta, kto naprawdę ma tu moc. Może postanowił zostać władcą Meksyku, ale jeśli mu się uda, to dlatego że ma u boku Calvina Stwórcę.
Calvin przypuszczał, że będzie musiał dokonać jeszcze paru demonstracji, ale poszło lepiej, niż sądził. Burmistrz pierwszego miasta, jakie napotkali, wyszedł im na spotkanie i oświadczył, że Meksykanie tu nie mieszkają. Błagał, by potężny kapłan nie robił nikomu krzywdy.
Austin wygłosił przemówienie o tym, jak to przybył ustanowić sprawiedliwe rządy na tych ziemiach i wyzwolić je spod panowania krwiożerczych, dzikich Meksykanów. Mieszkańcy zaczęli wiwatować, a burmistrz zaproponował, że wyśle z nimi pięciuset ludzi do Mexico City. Nie byli to prawdziwi żołnierze, wielu było w podeszłym wieku, ich jedyną broń zaś stanowiły maczugi i miecze, więc Austin zgodził się ich zabrać, jednak pod warunkiem że wezmą własną żywność i przysięgną mu posłuszeństwo.
Kiedy dotarli do następnego miasta, nie byli już stuosobowym oddziałem Białych; towarzyszyła im banda pstrokato odzianych Czerwonych, którzy śpiewali i skandowali. I znowu na ich powitanie wyszedł burmistrz z prośbą, by ominęli miasto. Dał im jedzenie, wodę i następne pięćset mężczyzn. Calvin zaczynał się nudzić, więc tym razem skruszył część kamiennych murów obronnych miasta, żeby mieszkańcy mieli o czym opowiadać. Burmistrz padł na kolana i obiecał im wszystko, czego tylko zechcą, lecz Austin łypnął spode łba na Calvina i wyjaśnił, że gdy obejmie rządy w Mexico City, mury nie będą już potrzebne, bo w kraju zapanuje pokój.
— Dlaczego to zrobiłeś, skoro już się poddali? — spytał później.
— Musieli na własne oczy zobaczyć, jaką mamy moc — odparł Calvin.
— Pokazałeś im, że przyszliśmy burzyć.
— Następnym razem wymyślę coś lepszego. Bez burzenia.
— Serdeczne dzięki — wycedził Austin z sarkazmem.
I tak było przez całą drogę po meksykańskim płaskowyżu, wśród wiosek i miast. Zanim w oddali ujrzeli potężne wulkaniczne góry wokół Mexico City, mieli ze sobą co najmniej piętnaście tysięcy Czerwonych — potężną armię, śpiewającą, skandującą i tańczącą przy każdej nadarzającej się okazji.
W dolinę wkroczyli w pełni chwały, ale Calvin coraz bardziej się niepokoił.
— Gdzie meksykańscy żołnierze? — zwrócił się do Austina.
— Uciekli, jeśli mają trochę rozumu.
Jim Bowie jechał obok.
— Za łatwo nam poszło — poparł Calvina. — To mi się nie podoba.
— Prowadzimy uciskany lud przeciwko ciemiężycielowi. Żołnierze nie chcą tracić życia na walkę z niepokonanymi.
— To jakaś pułapka — rzucił Bowie.
I kiedy Austin jechał rozpromieniony, machając ręką niczym na paradzie, Calvin, Bowie i paru innych rozglądało się czujnie, wypatrując ukrytej armii. Calvin wysłał przenikacz jak najdalej, ale znalazł tylko cywilów. Większość nie kryła się, obserwowała przejście armii szeroką aleją wiodącą do jeziora na środku doliny.
Dopiero na długiej drodze do miasta na środku jeziora wreszcie dostrzegli opór. I choć Meksykanie byli przyodziani w kolorowe, jaskrawe stroje i wylegli na ich spotkanie z mnóstwem flag i piór, niewielu robiło wrażenie żołnierzy. Tak naprawdę w ogóle nie robili dobrego wrażenia — było ich może ze trzystu.
— Spodziewają się, że to piknik? — odezwał się Bowie.
— Ilu się nam podda? — spytał Austin. — Calvinie Stwórco, jesteś wart swojej wagi w złocie. Nie musieliśmy wystrzelić ani razu i proszę, już zwycięstwo! — Spiął konia i przebił się przez tłum. Inni Biali ruszyli za nim. Wkrótce znaleźli się na czele potężnej armii, w zasięgu głosu od dygnitarzy, którzy wyszli z miasta im na spotkanie.
— Żądamy waszej kapitulacji! — krzyknął Austin. — Poddajcie się, a ocalicie życie!
Odwrócił się, szukając tłumacza, który chyba nie nadążył za nimi. Nie, jednak się znalazł — Austin skinął na niego.
— Powiedz im, żeby się poddali — rozkazał. — Powtórz, co po wiedziałem.
Ale zanim tłumacz zdążył wystąpić naprzód, przemówił odziany w pióra Meksykanin w ogromnej lektyce trzymanej przez dwunastu mężczyzn.
— Co on mówi? — chciał wiedzieć Austin.
Tłumacz zaczął słuchać.
— To najwyższy kapłan. Dziękuje wszystkim… plemionom… że przyprowadziły tak wiele wspaniałych ofiar dla boga.
Austin parsknął śmiechem.
— Czy on naprawdę uważa, że ci ludzie chcą być złożeni w ofierze?
— Tak — powiedział tłumacz.