— Głupiec.
— Owszem, jest tu głupiec — powiedział Bowie. — Ale to nie on.
W jednej chwili otaczający ich Czerwoni wydali głośny okrzyk i ściągnęli Białych z koni. Bowie zdołał ugodzić paru nożem, lecz i on wkrótce znalazł się na ziemi. Calvin usiłował stworzyć ogień, ale zanim cokolwiek zaczęło się dziać, ktoś rzucił go na ziemię i uderzył maczugą w głowę.
Obudził go ból, nie tylko ten pulsujący w głowie. Calvin leżał na kamiennej posadzce, mocno związany i z zasłoniętymi oczami.
Mógł rozerwać więzy, ale doszedł do wniosku, że najpierw powinien się przekonać, gdzie jest i co się dzieje. Przenikaczem rozluźnił nitki w opasce na oczach i po chwili zrobił w niej szparkę, przez którą mógł patrzeć. Leżał na podłodze jakiegoś wielkiego, mrocznego pomieszczenia — wyglądało na katolicki kościół, choć niezbyt często używany. Pod ścianą stało parę posągów świętych, a w głębi znajdował się ołtarz, lecz wszystko było zaniedbane i zakurzone.
Biali siedzieli lub leżeli na podłodze. Pod drzwiami stali uzbrojeni po zęby meksykańscy żołnierze.
Calvin sięgnął przenikaczem za siebie, by sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja. Oczywiście pilnowało go czterech żołnierzy. Tylko jemu przydzielono specjalnych wartowników. A to znaczyło, że Meksykanie znają jego moc. Dziwne, że nie zabili go od razu — ale nie, był przecież łakomym kąskiem, najcenniejszą ofiarą.
Nic z tego, pomyślał.
Leżał nieruchomo, sprawdzając stan pozostałych. Los jeszcze może się odwrócić i klęska zmieni się w zwycięstwo.
Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wpadł snop światła. Weszły cztery kobiety ze złotymi pucharami. Podały napój jeńcom. Chętnie go wypili, niektórzy nawet podziękowali. Calvin o mało nie krzyknął, że w napoju jest narkotyk, ale po namyśle postanowił sam załatwić sprawę. Po kolei sięgał do pucharów i oddzielał narkotyk od wody, każąc mu się osadzić na dnie i tam pozostać. Z wyjątkiem paru pierwszych, którzy zdążyli się napić, nikt nie przyjął narkotyku.
Dlatego kiedy kobiety podeszły do niego, nie opierał się. Udawał, że nadal jest półprzytomny — co przyszło mu bez trudu, bo kiedy usiadł, omal nie oślepł od bólu. Pożałował, że nie uważał, kiedy Alvin uczył go uzdrawiania, ale po niepowodzeniu ze stopą Papy Łosia nawet nie próbował zabrać się do własnej głowy.
Kobiety przysunęły mu puchar do ust. Wypił łapczywie.
Teraz pewnie przestaną się mieć na baczności, sądząc, że wielki biały czarnoksiężnik jest już obezwładniony.
Ale oczywiście tylko paru pierwszych zachowywało się tak, jakby byli pod wpływem narkotyku. Kobiety zaczęły się niepokoić. Szeptały między sobą, prawdopodobnie zastanawiając się, dlaczego reszta żołnierzy nadal jest przytomna.
Więc Calvin ich uśpił. Legli na posadzce. Wtedy kobiety wyszły z pomieszczenia, a za nimi żołnierze, nawet ci strzegący Calvina.
Ledwie znikli, Calvin obudził wszystkich, których poprzednio uśpił. Jednak z tymi, którzy wypili narkotyk, nie było tak łatwo. Wytrącenie środka nasennego z wody było proste, ale nie potrafił tego zrobić z narkotykiem, który znalazł się już we krwi. Dlatego kilku ludzi wciąż spało, podczas gdy inni usiedli i zaczęli się rozglądać.
— Mówcie cicho — powiedział Calvin. — Za drzwiami stoją strażnicy. Nie chcemy, żeby nas usłyszeli.
— Ty draniu! — syknął jeden z żołnierzy.
— Nie pouczaj nas! — szepnął inny.
Ale nie podnieśli głosów.
— Zgłupieliście aż tak, że to mnie obarczacie winą? Nigdy nie twierdziłem, że potrafię czytać w myślach. Skąd miałem wiedzieć, że od początku jesteśmy jeńcami? A wyście to zgadli?
Nikt nie odpowiedział.
— Za to dzięki mnie ta trucizna was nie uśpiła. Więc się nie wściekajcie, tylko pomyślmy, jak się stąd wydostać.
— I to szybko — dodał Bowie. — Bo to ciebie chcą złożyć w ofierze dziś po południu.
— Jestem ranny. Sądzę, że zachowają mnie na koniec.
— Nie są głupi. A tak dla twojej informacji, powiedzieli nam — przez naszych tłumaczy — że jeśli nie zgodzisz się zostać ofiarą, zabiją nas wszystkich, nie wysyłając nas do swego boga.
— Nic z tego — rzekł Calvin.
— Postanowiliśmy uciec, kiedy będą ci wydzierać serce.
— Świetny plan — pochwalił Calvin. — Oczywiście beze mnie nie dowiecie się, gdzie schowali waszą broń. Ani jak się stąd wy dostać tak, żeby was nie złapali.
Wszyscy jeszcze się zastanawiali nad jego słowami, kiedy ziemia zadrżała. Rozległy się krzyki i wrzaski.
Calvin rozerwał więzy i wstał. Pozostali nie byli związani, więc także się podnieśli, ale okna były zbyt wysoko, by mogli przez nie wyjrzeć.
Ziemia zadrżała znowu.
— Lepiej się połóżmy — odezwał się Bowie. — Jeszcze wrócą i nas zobaczą.
— Nie wrócą — uciął Calvin.
— Skąd wiesz?
— Bo strażnik właśnie uciekł.
Drzwi się otworzyły.
Bowie właśnie zaczął rozwijać temat niewiarygodności Calvina, kiedy zdał sobie sprawę, że osoba stojąca w progu nie jest Meksykaninem. Był to pół-Czarny chłopak ubrany jak Amerykanin.
— Zbierajcie się! — krzyknął. — Mamy dzień na ucieczkę z miasta, zanim Popocatepetl wybuchnie.
— Zanim co wybuchnie? — spytał któryś z żołnierzy.
— Popocatepetl — powtórzył chłopak. — Największy wulkan.
Ziemia się trzęsie, bo właśnie sprawiliśmy, że góra zaczęła bluzgać dymem i popiołami. A jutro wszyscy, którzy nie uciekną z miasta, zginą podczas wybuchu.
— Sprawiliście? Kto? — zdziwił się Bowie.
— Pewnie za tym stoi mój brat Alvin — odezwał się Calvin. — Ponieważ to jest brat jego żony, Arthur Stuart.
Kościół zatrząsł się, tym razem od wrzasków oburzenia.
— Twój brat poślubił Czarną?!
— Ktoś go nazwał imieniem króla?!
— Niewolnik ma nami rządzić?!
Ale Arthur Stuart przekrzyczał wszystkich.
— Nie Alvin, tylko Tenskwa-Tawa. To on sprawił, że wulkan wybuchnie, by oduczyć Meksykanów składania ofiar z ludzi. To sprawa między Czerwonymi, Tenskwa-Tawa przeciwko Meksykanom.
— A co ty tu robisz? — spytał Calvin.
— Ratuję cię. I każdego, kto zechce z nami pójść.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — oświadczył Calvin z pogardą.
— Owszem, zdołasz wyjść z tego kościoła bez mojego wsparcia, ale jak się wydostaniesz z miasta? Mówię po hiszpańsku, zdążyłem się też nauczyć podstaw nahuatl — języka Meksykanów.
Kto z was umie poprosić o jedzenie? I życzę szczęścia w pytaniu o drogę wśród spanikowanych tłumów. Pewnie mnóstwo ludzi po myśli, że to wszystko wasza wina.
— Ale dlaczego mamy w ogóle stąd uciekać? — spytał Calvin.
— Żeby się nie spalić na skwarkę i nie zginąć pod lawą. Nie trzeba być Arystotelesem, żeby to skojarzyć.
— Nie odzywaj się tak do białego człowieka! — krzyknął jakiś żołnierz i paru innych zaraz się podniosło, by wymierzyć chłopcu karę.
Calvin nie zamierzał im przeszkadzać. Arthur Stuart powinien się nauczyć, kto tu rządzi i jak okazywać należny respekt.
Ale żołnierze nagle zaczęli się ślizgać i przewracać, jakby podłoga zmieniła się w marmur, w dodatku wysmarowany masłem. Po chwili stało się jasne, że każdy, kto podniesie rękę na Arthura Stuarta, wyląduje na siedzeniu.
Ten chłopak naprawdę nauczył się paru sztuczek… choć nic tak wielkiego, jak mu się pewnie wydawało. Calvin przez chwilę rozkoszował się myślą o pojedynku z nim tu i teraz, by mu udowodnić, jak niewiele naprawdę potrafi — ale nie miał czasu.