Jaki głupi koniec marzenia Steve’a Austina! Ale ten człowiek tylko to potrafił: marzyć, snuć plany. Nawet teraz, kiedy mógł obrócić klęskę w zwycięstwo, wolał planować, zamiast działać. Teraz umrze. Dobrze mu tak.
Calvin rozejrzał się. Wszędzie miotali się przerażeni ludzie; Arthur Stuart był już daleko, najwyższy czas go znaleźć. Calvin nie potrafił się zorientować, dokąd prowadzą kręte niczym labirynt uliczki; wciąż istniało niebezpieczeństwo, że skręci w złą stronę i znajdzie się poza zasięgiem.
Ale szczęście mu dopisywało; za każdym razem dokonywał dobrego wyboru, płomień serca Arthura Stuarta stawał się coraz silniejszy. Calvin zbliżał się do niego!
Uciekinierzy zatrzymali się pod murami miasta; miał okazję ich dogonić. Arthur Stuart niezdarnie otwierał dziurę w murze, zajęło mu to mnóstwo czasu. No i dobrze, pomyślał Calvin. Dobiegł w chwili, gdy ostatni żołnierz znikał w otworze. Calvin podbiegł i skoczył.
Za murem rósł sad; Arthur Stuart, Bowie i inni biegli między drzewami. Ale biegli jakoś dziwnie — trzymając się za ręce! Na litość, co za głupota! W ten sposób nie osiągną pełnej szybkości.
Choć, co dziwne, biegli bardzo szybko. Nikt się nie potykał. Nikt nie zwalniał. Przeciwnie, coraz bardziej przyspieszali i chociaż Calvin pędził co sił w nogach, nie potrafił ich dogonić. I biegło mu się o wiele gorzej niż im. Gałęzie smagały go w twarz, potykał się o korzenie, raz nawet upadł, a kiedy się podniósł, tamci znikli mu z oczu. Zaczął szukać płomienia serca Arthura Stuarta i nie mógł go znaleźć. Ani żadnego innego. Tak jakby przestali istnieć. Zostały tylko drzewa, ptaki, owady i odległe wrzaski dobiegające z miasta i dróg.
Calvin zatrzymał się i obejrzał. Miasto stało na wzniesieniu. Gdzieś tam leżeli jego towarzysze podróży z wyrwanymi sercami, a Arthur Stuart oddalał się w przeciwną stronę z dziesiątką najlepszych — na tyle inteligentnych, by działać, zamiast planować. Dlaczego po mojej stronie zawsze stają idioci? — pomyślał Calvin.
Popocatepetl wypluwał w powietrze kłęby białego popiołu, który spadał na miasto jak gorący śnieg. Niemal od razu wdzierał się do płuc, parzył je. Calvin skupił się na oczyszczeniu z popiołu powietrza wokół siebie i ruszył w stronę, w którą zmierzała grupa Arthura Stuarta.
Biegł, truchtał, a kiedy bardzo się zmęczył, szedł. Ani razu nie dostrzegł nawet mgnienia grupy Arthura Stuarta i nie znalazł ich śladu. Ale wspinał się coraz wyżej zboczem doliny ku wzgórzom, a kiedy zapadły ciemności, znalazł pusty dom z palonej cegły. Otoczył go zaporą, by do środka nie dostało się zanieczyszczone powietrze; w jej grubych ścianach zostawił tylko parę otworów wentylacyjnych. Potem padł na matę z łodyg kukurydzy i zasnął.
Gdy się obudził, było ciemno. Słońce wzeszło, lecz przez unoszący się w powietrzu popiół wyglądało jak brudnoczerwona tarcza. Już ranek. Ile czasu zostało do wybuchu? O której pojawił się dym?
Nieważne. Tego się nie da przewidzieć. Trzeba iść. Dziś nie mógł już biec, zwłaszcza że droga prowadziła stromym zboczem w górę, a ziemia trzęsła się tak bardzo, że upadłby, gdyby usiłował przyspieszyć kroku.
Był jeszcze daleko od górskiego grzbietu, kiedy wulkan bluznął ogniem. Calvin zdążył jedynie ukryć się za stertą głazów, które wzięły na siebie pierwszą falę uderzeniową. Była tak potężna, że kamienie by się rozpadły i potoczyły w dolinę, gdyby ich mocno nie trzymał. A kiedy dmuchnął rozpalony powiew, który wypalił życie na swojej drodze, Calvin otoczył się bańką chłodnego powietrza.
Gdy minęła pierwsza fala, ruszył przez płonący świat, nie rozpraszając bąbla chłodnego powietrza wokół siebie. Odwrócił się i ujrzał lawę spływającą zboczami góry niczym woda z pękniętej zapory. Nie płynęła na miasto, ponieważ miasta już nie było. Pierwsza fala uderzeniowa zrównała z ziemią wszystkie budynki. I nigdzie nie było ani śladu życia. Woda w jeziorze wrzała.
Calvin przez chwilę zastanawiał się, czy którykolwiek z uczestników wyprawy przeżył na tyle długo, by zginąć w wybuchu. Pewnie nie. Ale czy ktoś może wyrokować, która śmierć jest lepsza? Żadna nie jest dobra. A Calvin właśnie się o nią otarł.
Lecz otarcie się o śmierć to jeszcze nie śmierć.
Ochłodził ziemię, by nie przepaliła mu podeszew, i powoli zaczął się wspinać. Przed zmrokiem dotarł do górskiego grzbietu, potem ruszył w dół po stoku nietkniętym przez ogień. Popiół padał także tutaj, ale zbocze stanowiło osłonę. Calvin zjadł parę owoców prosto z drzewa. Musiał je wytrzeć z popiołu. Były częściowo ugotowane — popiół był gorący — ale jemu wydały się boskim nektarem.
Jeszcze raz ocaliłem życie, myślał. Moja misja na tym świecie jeszcze nie dobiegła kresu.
Teraz mogę iść na północ i sprawdzić, co porabia Alvin. Może czas, żebym zaczął się uczyć tego, co umie Arthur Stuart. Jeśli ten pół-Czarny chłopak potrafił to sobie przyswoić, ja też mogę, i to dziesięć razy lepiej.
16. Poród
Tenskwa-Tawa przyglądał się spomiędzy drzew, jak Maria od Zmarłych, Rien i La Tia wyjmują kryształową kulę.
— Musimy zrobić coś dobrego dla Alvina, on robi dobre dla nas — powiedziała La Tia.
— Może powinnyśmy go spytać, czego pragnie — odezwała się Maria od Zmarłych.
— Nie ma go tu — odparta La Tia.
— Mężczyźni nigdy nie wiedzą, czego chcą — powiedziała Rien. — Myślą, że chcą to, potem dostają, to już nie chcą.
— Taka jest historia twego życia, mamo? — spytała Maria od Zmarłych.
— Nazywam ją Marie d’Espoir — wyjaśniła Rien La Tii. — Maria od Nadziei. Ale może Marie de la Morte to właściwe imię. Ona mi przynosi śmierć.
— Nie — odparła La Tia. — Mężczyźni to twoja śmierć, a to wiem bez tej kuli.
— Jestem za stara na mężczyzn.
— Ale oni nigdy nie są za stare dla ciebie, Caterina — powie działa La Tia. — Teraz patrzmy, co Alvin chce najbardziej.
— Potrafisz jej rozkazać, żeby ci pokazała, co chcesz? — spytała Maria od Zmarłych.
— Zawsze pokazuje mi dobre rzeczy.
— A mnie zawsze złe.
— Widzisz? — wtrąciła Rien. — Moja filie n’a pas d’espoir.
— Mam nadzieję, mamo — odpowiedziała Maria od Zmarłych.
— Ale także doświadczenie.
— Patrz — rzuciła La Tia. — Widzisz, co ja widzę?
— Przecież nigdy tak nie jest.
— Ja widzę Alvin z synem. To on chce najbardziej.
— Ja go widzę z kobietą. Za tym najbardziej tęskni — powie działa Rien.
— Ja go widzę klęczącego nad grobem dziecka — dodała Maria od Zmarłych. — Tego najbardziej się boi.
— Na to mogę zrobić uroka — oznajmiła La Tia.
Tenskwa-Tawa wyszedł spomiędzy drzew.
— Nie rób dla niego uroków.
— Wiedziałam, że tam jesteś, Czerwony Prorok.
— Wiedziałem, że wiesz. Ten kryształ pokazuje to, co chcesz zobaczyć, nie zawsze prawdę.
— Ale ja chcę zobaczyć prawdę — zaprotestowała La Tia.
— Każdy tak myśli. To kolejne kłamstwo, którym się oszukujemy.
— Jego serce czarniejsze niż Marii od Zmarłych, tak.
— Alvin klęczał nad grobem swojego pierworodnego — powie dział Tenskwa-Tawa. — Dziecka, które urodziło się zbyt wcześnie, by przeżyć. Nie mieszajcie się.