Выбрать главу

— Jak pani może… — Ale akuszerka doskonale wiedziała, dla czego Margaret Larner mówi coś takiego, i zamilkła. — Nie godzi się — wymamrotała tylko pod nosem. — Nie godzi się opłakiwać własnego dziecka, zanim się jeszcze urodzi.

— Żałuję, że wiem, co będzie — jęknęła Margaret. — O Boże, proszę, obym się myliła!

Wystarczyło jedno parcie, a dziecko, małe i chude, wyśliznęło się prosto w nadstawione dłonie akuszerki.

Pustka w ciele sprawiła Margaret większy ból niż skurcze.

— Nie! — krzyknęła. — Nie przecinać pępowiny! Nie!

— Ale dziecko musi…

— Nie umrze, dopóki pępowina łączy je ze mną.

* * *

Przeprawa przez rzekę się rozpoczęła, ale nie była specjalnie widowiskowa. Ludzie spodziewali się czegoś innego, lecz Alvin uparł się, żeby przeprawili się na drugi brzeg w łodziach, na tratwach, w kanoe, w czymkolwiek, co unosi się na wodzie.

— To potrwa tygodniami — powiedział Verily.

— Wiem — odparł Alvin.

— To dlaczego…

— Pierwsi, którzy się przeprawią, zaczną ścinać drzewa i budować szałasy. Trzeba przygotować mieszkania dla dzieci. Sześć tysięcy osób ma przybyć jednocześnie tam, gdzie nie ma żadnego schronienia? Ludzie Tenskwa-Tawy mogą ich gościć przez jakiś czas. Starczy im jedzenia, żeby się podzielić. A po naszej stronie… No, Verily, to już ty będziesz wiedział, jak dopasować do siebie różne rzeczy.

— Ale powinienem pracować razem z Lincolnem nad dokumentem…

— Komu mam powierzyć dowodzenie, jeśli nie tobie? To ty sporządziłeś plan miasta. Kto zna je lepiej od ciebie? Arthur Stuart jeszcze nie wrócił z Meksyku, poza tym jest za młody, żeby mówić ludziom, gdzie mają budować domy, a gdzie uprawiać pola. La Tia nie zna się na budowaniu. Mike Fink? Rien? Komu mam zaufać?

— Sobie.

— Nie mogę. To nie moje zadanie.

— Ale twoje miasto.

— Nie dziś. Dziś nie mam żadnego miasta. Dziecko przygotowuje się do przyjścia na świat.

Verily dopiero po chwili uświadomił sobie, o jakim dziecku mowa.

— Już?

— Niedługo. Myślisz, że obchodzi mnie ktokolwiek z tych sześciu tysięcy, kiedy moje dziecko ma umrzeć?

Verily wyglądał, jakby dostał w twarz.

— Umrzeć — powtórzył. — I ty, który uzdrowiłeś tak wielu…

— Wielu, lecz nie wszystkich. Pierwsze umarło. To nie urodzi się tak wcześnie, ale…

— Spróbujesz je uratować?

— Zrobię, co będę mógł. Ty zacznij budować miasto. Jest tak samo twoje, jak moje. Ty także trzymałeś pług.

Verily przyjął do wiadomości jego racje i poważnie pokiwał głową.

— Tak było.

Odwrócił się i odszedł.

Alvin usiadł samotnie na kamieniach nad źródłem. Nabrał wody w dłonie. Zaczął pić, ale po chwili woda pociekła mu na ubranie, a on zapłakał, kryjąc twarz.

I wtedy, daleko stąd, w tym samym pokoju, w którym niegdyś wyszedł na świat z łona matki, jego żona jednym potężnym wysiłkiem wypchnęła dziecko na zewnątrz i Alvin nie miał już czasu na rozpacz, bo choć wiedział, że może nie uratować dziecka, musiał spróbować.

Przynajmniej tym razem nie było niezdarnych poszukiwań. Dokładnie wiedział, co jest nie tak — płuca, jeszcze nie całkiem ukształtowane, maleńkie organy, jeszcze niegotowe do filtrowania powietrza do krwi. Tym razem tkanka była nieco lepiej ukształtowana; powietrze mogło się przez nią przedostawać. A pępowina z jakiegoś powodu nie została jeszcze odcięta. Wkrótce łożysko oddzieli się od ścian macicy, ale na razie powietrze nadal przedostawało się do krwi dziecka. Zostało niewiele czasu. Za mało. Płuca trzeba by przygotowywać godzinami, a łożysko nie będzie zwlekać tak długo.

Ale nie rozmyślał nad tym, czego nie mógł zrobić. Po prostu zabrał się do pracy; powiedział maleńkiej cząsteczce płuc, co ma robić, pomógł jej, a potem zabrał się do następnej i jeszcze innej. Za każdym razem było coraz łatwiej, bo tkanki zmieniały się szybciej, kiedy przylegały do tych na tyle dojrzałych, by zmienić powietrze w to, co powinno znaleźć się we krwi.

Wydawało się, że serce dziecka zwolniło — przez chwilę Alvin myślał, że przestało bić. Ale nie, biło, tylko bardzo, bardzo ospale — a on pracował gorączkowo, żałując, że nie potrafi stworzyć dojrzałej tkanki od razu, jakby ktoś chlusnął wapnem na ścianę. Musiał to robić powoli, niczym koronczarka, która cierpliwie splata węzełek za węzełkiem, aż stopniowo zmienią się w koronkę.

* * *

— Muszę przeciąć — powiedziała akuszerka. — Pani zna się na swoim fachu, no pewnie, ale ja na swoim też i nie można czekać, aż łożysko wyjdzie samo!

— Jak on łapie powietrze! — szepnęła Margaret. — Niemal jak by miał nadzieję przeżyć.

I nagle, obserwując jego szybkie oddychanie, czując gwałtowne bicie serca, zaczęła widzieć wyłaniające się z ciemności ścieżki. Jej syn nie umrze. Będzie żyć. Upośledzony umysłowo z powodu braku powietrza, ale będzie żyć. Nie bała się — może Alvin zdoła go wyleczyć, tak, jeśli Alvin go teraz widzi, może…

Pojawiało się coraz więcej ścieżek, coraz liczniejsze, teraz było już kilka takich, gdzie jej syn nie był upośledzony, gdzie mógł się nauczyć chodzić jak normalne dziecko, tak, chodzić, mówić i…

Teraz otworzyły się już wszystkie ścieżki, normalne życie — ale było coś, co powinna zrobić.

— Proszę przeciąć pępowinę — powiedziała. — Już potrafi samodzielnie oddychać.

— Wreszcie — mruknęła akuszerka. Obwiązała pępowinę nitką, a potem następną jakieś dwa cale dalej. Przeciągnęła ostrym nożem pomiędzy węzłami.

Łożysko wyśliznęło się na czyste szmaty na łóżku.

Dziecko miauknęło; nie był to zdrowy krzyk noworodka, który urodził się o czasie. Biedactwo było chudziutkie, ale potrafiło oddychać. Teraz niemal na wszystkich ścieżkach widać było trzymającego go w objęciach ojca, gdy we trójkę — ojciec, matka i syn — stali na cyplu nad rzeką.

* * *

Odgłos rąbania drewna wytrącił Alvina z głębokiej koncentracji. Minęło wiele godzin, odkąd zaczął pracować nad płucami dziecka, ale jakoś zdołało przeżyć, a teraz zadanie zostało zakończone. Dziecko oddychało o własnych siłach. Pępowina była przecięta. A Alvin z zaskoczeniem przekonał się, że nadal jest jasno. Widać pracował przez cały dzień.

Podniósł się z kamienia, zesztywniały po tak długim siedzeniu w jednej pozycji. Podszedł na skraj cypla. Spodziewał się, że ujrzy wiele ściętych drzew.

Tymczasem dostrzegł tylko oddalającego się Verily’ego. Co on sobie wyobraża? Przychodzi tu, żeby mnie pilnować? Czy on myśli, że sam sobie nie poradzę?

Zamiast dziesiątek drwali ujrzał tylko jednego, który w dodatku nie wydawał się mieć konkretnego planu.

Co Verily robił przez cały dzień, kiedy walczyłem o życie dziecka?

Ale kiedy miał już niecierpliwie krzyknąć do Verily’ego, zauważył jego cień — długi, kładący się na zboczu wzgórza, zwrócony ku zachodowi.

Nadal był ranek. Późny ranek. Verily zostawił go zaledwie parę minut temu. Jakimś cudem te długie godziny pracy — Alvin był tak obolały, że to po prostu musiały być godziny — skoncentrowały się w tych paru minutach.

— Verily! — krzyknął. — Stój!

Verily odwrócił się i zaczekał, aż Alvin podbiegnie, potykając się i ślizgając po zboczu.