— Co się stało? — spytał.
— Ile czasu upłynęło od naszej rozmowy?
Verily spojrzał na niego jak na wariata.
— Trzy minuty.
— Udało mi się. Jakimś cudem zdołałem to zrobić!
— Co?
— Dziecko się urodziło. Potrafi oddychać. Żyje!
Dopiero teraz Verily zrozumiał.
— Bogu niech będą dzięki!
— Tak — powiedział Alvin. — Dziękuję Bogu.
Po czym wybuchnął płaczem i długo szlochał w ramionach przyjaciela.
17. Fundamenty
Oparty o kominek Alvin przyglądał się, jak Margaret karmi małego Vigora.
— Nieźle się przyssał — zauważył.
— Jak kleszcz — powiedziała. — Nie mogę go oderwać, dopóki nie napije się do syta.
— Jest coraz silniejszy, nie sądzisz?
— Nabiera ciała. Ale nie będzie tłuściutki.
— I dobrze. Nie chcę wychować rozpieszczonego bachora.
— Wychowasz go na tego, kim jest. A jeśli ktoś ma go rozpieścić, to tylko ty.
— Na tym mniej więcej polega mój plan.
— Nie chcesz, żeby był rozpieszczony, ale zamierzasz go rozpieścić.
— Nic na to nie poradzę. Jedyny ratunek dla tego chłopca to kolejne dziecko, które też będzie wymagało czasu i uwagi.
— Zrobię co w mojej mocy.
— Nie tęsknisz do podróżowania? Do świata wielkich spraw?
— Teraz nie widzę nic poza tym miastem. Usiłuję zapomnieć, że świat zmierza ku wojnie. Udaję, że wojna nie przekroczy gra nic naszego małego hrabstwa.
— Nie takiego małego. Very i Abe ustanowili dobre granice.
Jest mnóstwo miejsca na rozwój.
— Martwi mnie raczej to, ile osób może się w nim rozwijać.
— Nie mogę ich zmusić.
— Wiem.
Vigor zakończył śniadanie. Alvin obrał ugotowane jajka i pokroił je dla siebie i żony.
— Burmistrz najszybciej rozwijającego się miasta w Noisy River, a sam musi przyrządzać sobie śniadanie — zauważyła Margaret.
— Przyrządzam śniadanie tobie, a to wielka różnica.
— Oho, aleśmy zakochani.
Dawny ból i samotność wróciły pomiędzy nich.
— Zawsze starałam się robić to, co najlepsze — powiedziała.
— Wiem.
— A czasami najlepiej było nie mówić ci, co wiem.
Alvin nie odpowiedział.
— Nigdy byś nie pojechał do Barcy. Nigdy byśmy nie zebrali tych ludzi, trzonu Miasta Stwórców.
— Może i tak bym pojechał do Barcy.
— Ale nie spotkałbyś Rien.
— Żółta febra rozprzestrzeniła się dlatego, że ją uratowałem? Jesteś pewna?
— Na wszystkich ścieżkach, na których jej nie spotkałeś, umarła i nikt inny się nie zaraził.
Alvin uśmiechnął się blado i włożył do ust całe jajko.
— Przynajmniej umiem się zachować przy stole — powiedział, pryskając drobinkami żółtka.
— Tak, widzę, że opłaciły się lekcje, które ci dawałam. Nie mogę cię zaprowadzić między ludzi.
— Więc będziemy musieli siedzieć w domu.
— Nigdy więcej mnie nie posłuchasz, prawda?
— Słucham cię teraz.
— Ale nigdy nie zrobisz czegoś tylko dlatego, że według mnie powinieneś.
— Nadal uważasz, że tylko ty możesz decydować? — spytał.
— Czy zmieniłaś się i doszłaś do wniosku, że powinienem znać konsekwencje moich czynów?
— Przecież obiecałam ci to już z dziesięć razy.
— Ale mnie nie przekonałaś. Wierzę, że teraz mówisz szczerze, lecz za jakiś czas, kiedy będziesz się zastanawiać, co mi po wiedzieć, a co przemilczeć, znowu zaczniesz przede mną ukrywać informacje, jeśli twoim zdaniem będą mogły mi zaszkodzić.
— Jesteś dla mnie najważniejszy na świecie, przecież wiesz.
— Aha.
— I dziecko.
— Dziecko jest małe, na razie nie może sobie narobić wielkich kłopotów.
— Ty to potrafiłeś.
— Nawyk czuwania nade mną za głęboko się w tobie zakorzenił. Nie mogę uwierzyć, że pozwolisz mi podejmować decyzje.
— Możesz. Poza tym nie muszę ci teraz wszystkiego mówić.
— Nie panuję nad tym, co mi pokazuje kryształowa kula. To nie to samo, co twój talent.
— To coś lepszego.
— Moim zdaniem z wody i krwi powstało raczej lustro niż okno.
— A moim zdaniem pokazuje ono dobrym ludziom, jak czynić dobro, a złym — zło. Nie przyjdziesz pytać mnie, co robić, kiedy zobaczysz w ścianach tego domu, co jest dobre i właściwe.
— Nie wiadomo, czy będziemy mogli nazwać go domem.
— To nie kaplica. Nikt tam nie będzie odprawiać nabożeństw.
— Może raczej fabryka. Albo gabinet krzywych luster, jak w wesołym miasteczku w Nowym Amsterdamie. Wtedy byłby domem śmiechu.
— Więc jednak to jakiś dom. Miałam rację.
— Nie powiedziałem, że nie masz racji, tylko że chciałbym o tym zadecydować sam.
— Ty byś wybrał źle, ale świadomie, chętniej niż dobrze i nie świadomie.
— No, skoro tak to widzisz… Czyli celowo robię z siebie idiotę?
— W rzeczy samej.
— Naprawdę muszę być burmistrzem? Wolałbym przez cały dzień robić… kryształ.
— Wszyscy i tak pytają cię o zdanie, czy jesteś burmistrzem, czy nie. A ty nad nimi czuwasz, strzeżesz granic. To ty sprawiasz, że odszukiwacze niewolników nieustannie gubią drogę. To ty wpadłeś na pomysł, że osuszenie bagien zapobiegnie malarii.
— Measure podsunął mi ten pomysł.
— To ty pilnujesz wszystkich niczym kwoka.
— Więc niech mnie nazywają kwoką.
— Co z tego, że nie dbasz o tę godność? I tak będziesz robić to, co do burmistrza należy. Byłoby niegrzecznie zmuszać kogoś do przyjęcia tego tytułu, skoro wszyscy i tak wiedzą, że ty jesteś prawdziwym przywódcą. Nie obarczaj nim nikogo innego, kto nigdy nie będzie miał twojego autorytetu.
— Nie sądziłem, że ktoś inny mógłby to robić — Wiem — oznajmiła Margaret surowo. — Bo nadal jesteś bez nadziejnie głupim wędrownym kowalem.
— Wiem.
— I wiesz, że się z tobą droczę.
— Ale ja naprawdę taki jestem. Nie chcę wznieść katedry z nadprzyrodzonego materiału. Chcę zbudować to miasto, w którym będą żyli ludzie. A ja mogę zrobić bloki najczystszego kryształu, mogę stworzyć pajęczynę krwi, która nada im mocny, nie wzruszony kształt. Możemy wznieść wysokie ściany, możemy przy nich siedzieć przez cały dzień, widzieć wspaniałe wizje lub drobne wspomnienia, zależnie od naszej woli. Ale nie potrafię zmienić na lepsze ani jednego złego człowieka.
— Możesz sprawić, że wielu dobrych ludzi stanie się jeszcze lepszymi.
— Nie. To muszą zrobić sami.
— No oczywiście, ale z twoją pomocą.
— Ja usiłuję z nich stworzyć wspólnotę, ale nie sądzę, żeby to się dało zrobić. Teraz, kiedy podróż dobiegła kresu, Francuzi nagle zaczęli się odsuwać od byłych niewolników. Byli niewolnicy domowi wynoszą się nad tych, którzy pracowali w polu. Czarni, którzy w Barcy byli wolni, wynoszą się nad obie te grupy, a ci, którzy jeszcze pamiętają Afrykę, mają się za królów świata…
— Prędzej królowe — mruknęła Margaret.
— No i są jeszcze ci, którzy od lat mi towarzyszyli. Przyjechali tu i uważają, że pozjadali wszystkie rozumy, ale nie wzięli udziału w marszu, nie przeszli przez kryształowy most, nie biwakowali w kręgu mgły, nie uciekali przez spiętrzoną Mizzippy, nie brali jedzenia od Czerwonych po drugiej stronie rzeki. Rozumiesz? Uważa ją, że znają mnie najlepiej, ale przebyli inną drogę, od tych ludzi dzieli ich wszystko, a ja nie potrafię tego zmienić. Nawet Verily może tylko załatać parę rozdarć tu i tam, a przecież ma do tego talent!