Studnia nie przedstawiała się imponująco. Była dość ładna — Ba swój skromny sposób: na dole poidło dla zwierząt, wyżej zbiornik z dwoma kurkami. Ale woda w poidle była zielonkawa, a nad studnią krążył rój komarów.
Alvin przyjrzał się wodzie uważniej. Tak jak podejrzewał, roiło się w niej od maleńkich żyjątek, roślin i jaj komarów, a także innych owadów. Wiedział z doświadczenia, że po takiej wodzie ludzie na ogół chorują, jeśli nie przegotują jej przed wypiciem. Ale skoro żyjątka były tak małe, że niedostrzegalne gołym okiem, ludzie mogli nie stosować środków ostrożności.
Uznał, że zasady Mamy Wiewiórki, zakazujące zabijania zwierząt, nie obowiązują poza granicami jej domu — w dodatku czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dlatego przez parę minut zajmował się wodą. Rozbił wszystkie stworzonka na tak drobne cząstki, że nie mogły już nikomu wyrządzić szkody. Oczywiście nie rozbijał ich osobno, jednego po drugim — to by mu zajęło pół życia. Przemówił do nich bezgłośnie, ukazując im w myślach, czego od nich chce. Rozproszcie się. Wypuśćcie do wody swoje wnętrzności. Wyjaśnił im, że inaczej ludzie by ucierpieli, pijąc wodę. Nie był pewien, czy te maleństwa zrozumiały wszystko — najważniejsze, że posłuchały. Nawet komarze jaja.
Komary, jakby świadome, że Alvin właśnie zniszczył ich potomstwo, krwawo się na nim zemściły. Trudno, od ukąszeń się nie umiera. Nie posłużył się swoim talentem, by złagodzić swędzenie.
— Wiem, że coś robisz — odezwał się Arthur Stuart — ale nie rozumiem co.
— Noszę wodę dla Mamy Wiewiórki.
— Stoisz nad studnią i wytrzeszczasz oczy, jakbyś miał wizję.
Albo starał się nie puścić bąka.
— Trudno odróżnić te dwie sprawy. Dlatego wizjonerzy mają złą opinię.
— Wystarczą porządne gazy i można zakładać nowy kościół.
Napełnili dzbany; niektórzy ludzie w kolejce przyglądali się im z ciekawością, inni byli zajęci własnymi sprawami. Dziewczyna niewiele starsza od Arthura Stuarta wpadła na Alvina, pochylając się nad kurkiem. Napełniwszy dzban, podeszła do Arthura i odezwała się z francuskim akcentem:
— Ci, których stać na niewolnika, nie mają prawa brać wody z tej studni. Dla bogaczy są cysterny w centrum.
— Nie bierzemy dla siebie — wyjaśnił łagodnie Arthur Stuart — tylko dla domu Mamy Wiewiórki.
Dziewczyna splunęła na ziemię.
— Diabelski dom.
— Jesteś źle wyuczony — odezwała się starsza kobieta. — Roz mawiasz z białą dziewczyną i nie okazujesz szacunku.
— Przepraszam — powiedział Arthur Stuart.
— W naszych stronach — włączył się Alvin — ludzie dobrze wy chowani zwracają się do pana, nie do niewolnika.
Kobieta rzuciła mu spojrzenie spode łba i odsunęła się, ale dziewczyna nie mogła pohamować ciekawości.
— Czy to prawda, że Mama Wiewiórka ma kolorowe dzieci?
— Nic mi o tym nie wiadomo — rzekł Alvin. — Niektóre jej dzieci opalają się na ciemno, a inne tylko dostają piegów.
— Kto wie, skąd mają pieniądze — mówiła dziewczyna. — Nie którzy twierdzą, że uczą swoje dzieci kraść i po zmroku wysyłają je do miasta. Ciemnych twarzy w mroku nie widać.
— Nic podobnego — odparł Arthur Stuart. — Mają patent na głupotę. Za każdym razem, kiedy ktoś w mieście powie coś głupiego, zarabiają trzy centy.
Dziewczyna zmrużyła oczy.
— Wtedy byliby najbogatsi w mieście. Więc pewnie kłamiesz.
— A ty pewnie płacisz dolara dziennie temu, kto ma patent na brak poczucia humoru.
— Nie jesteś niewolnikiem.
— Jestem niewolnikiem losu. Jestem więźniem wszechświata, a wyzwoli mnie dopiero śmierć.
— Aha! Chodziłeś do szkoły!
— Uczyła mnie tylko siostra — odpowiedział zgodnie z prawdą Arthur Stuart.
— A ja mam talent — oznajmiła dziewczyna.
— To bardzo ładnie z twojej strony.
— Ta woda była chora! A teraz jest zdrowa. Wyleczył ją twój pan.
Alvin zdał sobie sprawę, że rozmowa zmierza w niebezpieczne rejony.
— Jeśli masz już dość obrażania wszystkich w okolicy, rozmawiając z tą białą panią bez spuszczania oczu, pora zabrać wodę do domu.
— Nie obraził mnie — sprzeciwiła się dziewczyna. — Ale jeśli potrafisz uleczyć wodę, chodź ze mną i ulecz moją mamę.
— Nie jestem uzdrowicielem — powiedział Alvin.
— Wydaje mi się, że ma żółtą febrę — dodała dziewczyna.
Jeśli w okolicy był jeszcze ktoś, kto nie zwracał uwagi na ich rozmowę, na ten sygnał musiał się ocknąć. Wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę.
— Żółta febra? — powtórzyła stara kobieta.
Dziewczyna spojrzała na nią wzrokiem bez wyrazu.
— Tak mówiła! — zawołała inna kobieta. — Marie la Morte a dit.
— Maria od Zmarłych powiedziała, że jej mama ma żółtą febrę! — krzyknął ktoś.
Teraz wszystkie twarze odwróciły się od dziewczyny — najwyraźniej nazywaną Marią od Zmarłych. Po chwili przy studni został tylko Alvin, Arthur i Maria od Zmarłych. Niektórzy uciekli tak szybko, że zostawili dzbanki.
— Chyba nikt nie ukradnie naszych dzbanów, jeśli zaraz po nie wrócimy — odezwał się Alvin. — Chodźmy do twojej matki.
— Na pewno ukradną — rozczarowała go Maria od Zmarłych.
— Ja ich popilnuję — powiedział Arthur Stuart.
— Tylko z szacunkiem do Białych. Spuść głowę i nie patrz im w oczy.
— A kiedy nikogo nie będzie w pobliżu, czy mogę sobie usiąść i udawać normalnego człowieka?
— Bardzo proszę.
Do domu Marii od Zmarłych było daleko. Szli ulicami, które zmieniły się w ścieżki między nędznymi chałupami i wreszcie zaprowadziły ich na tereny podmokłe, gdzie domy budowano na palach. W powietrzu wisiały czarne chmury komarów.
— Jak można z nimi żyć? — zdziwił się Alvin.
— Wdycham je i wykasłuję — poinformowała go Maria od Zmarłych.
— Dlaczego cię tak nazywają?
— Marie la Morte? Bo wiem, kiedy ktoś zachoruje, zanim on sam się o tym dowie. I wiem, jak się zakończy ta choroba.
— Czy ja jestem chory?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego myślisz, że potrafię uleczyć twoją matkę?
— Umrze, jeśli nikt jej nie pomoże, a tutaj personne nie wie, jak się leczy żółtą febrę.
Dopiero po chwili Alvin zorientował się, co znaczy francuskie słowo.
— Nie znam się na żółtej febrze.
— Jest straszna. Zaczyna się gorączką. Potem nadchodzą lodowate dreszcze. Oczy mojej matki stały się żółte. Kark, ramiona i plecy bolą ją tak, że musi krzyczeć. A kiedy nie krzyczy, jest bardzo smutna.
Alvin wolał nie pytać, co mogło spowodować chorobę. Dwie wiodące teorie mówiły o karze za grzechy i przekleństwie rzuconym przez kogoś urażonego. Oczywiście jeśli to prawda, on nie mógł tu nic pomóc.
Właściwie był uzdrowicielem, na swój sposób — jest to naturalne dla Stwórcy, wliczone w cenę talentu. Ale najlepiej szło mu uzdrawianie złamanych kości i niedomagających organów. Jeśli ktoś miał rozcięty mięsień lub skaleczoną stopę, Alvin potrafił mu pomóc. Albo w przypadku gangreny — oczyszczał tkanki i sprawiał, że chore nie atakowały zdrowych. Wiedział też, że w ropie znajduje się mnóstwo małych żyjątek, i potrafił rozpoznać, które nie powinny się znaleźć w ludzkim organizmie. Ale nie mógł postąpić z ludzkim ciałem tak jak z wodą — powiedzieć wszystkim żywym organizmom, żeby się rozpadły. W ten sposób zabiłby chorego razem z chorobą.