Выбрать главу

— Daj im trochę czasu.

— Czy to przetrwa? — spytał. — Czy to, co buduję, przetrwa dłużej ode mnie?

— Nie patrzyłam.

— I myślisz, że ci uwierzę?

— Kiedy chodzi o ciebie i twoje dzieło, nie zawsze wszystko jest dla mnie jasne.

— Patrzyłaś i widziałaś. Tylko nie chcesz mi powiedzieć.

Spod jej powieki wymknęła się jedna jedyna łza. Odwróciła głowę.

— Niektóre twoje dzieła cię przetrwają.

— Na przykład?

— Arthur Stuart. Jest twoim dziełem i doskonale się spisałeś.

— On buduje sam siebie.

— Alvinie! — rzuciła ostro. Potem jej ton złagodniał. — Alvinie, mój ukochany, jeśli ktokolwiek na świecie potrafi to zrozumieć, to tylko ty. Wszystko, co tworzysz, buduje samo siebie, a przynajmniej tak sądzi. Na tym polega Stwarzanie, prawda? Na przekonaniu różnych rzeczy, że chcą być takie, jak być powinny. Najtrudniej przekonać ludzi. I to wszystko.

— Czy tylko Arthur Stuart mnie przetrwa?

Pokręciła głową.

— Masz rację. Nie mogę dotrzymać słowa. Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. — Spojrzała mu w twarz. Po policzkach płynęły jej strugi łez, oczy były pełne tęsknoty i żalu. — Ale nie dlatego że chcę tobą manipulować czy zmusić cię do zrobienia czegoś, czego byś normalnie nie zrobił. Daję ci słowo i tego słowa dotrzymam.

— Więc dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?

— Bo nie znoszę patrzeć w przyszłość. To okrada teraźniejszość z radości. I nie dam ci takiego życia — żebyś widział koniec wszystkiego, kiedy dla wszystkich innych jest jeszcze nowe i pełne nadziei.

— Więc miasto upadnie.

— Twoje życie jest pełne wielkich osiągnięć — powiedziała. — Najlepsze z nich będą trwać przez wiele pokoleń. — Poprawiła śpiące dziecko w ramionach, wtuliła twarz w jego kocyk i zaczęła szlochać.

Alvin ukląkł obok, objął ją i pocałował jej ramię.

— Jestem złym mężem. Dręczę cię.

— Nieprawda — odparła głosem stłumionym przez kocyk i płacz.

— Prawda., — Jesteś jedynym mężem, jakiego chcę.

— Masz zły gust.

— Wiem.

— Mówisz mi, co powinienem wiedzieć, żeby być dobrym człowiekiem.

— Zawsze nim jesteś, czy ci coś mówię, czy nie.

— Tak mi mów, a nie będę pytać o nic więcej. — Pocałował ją.

— Żal mi, że nosisz taki ciężar.

— Mnie nie jest żal — odparła. — Taka jestem. Ale nie życzę te go nikomu innemu.

* * *

Arthur Stuart przyglądał się ludziom kopiącym dół pod fundamenty obserwatorium — Verily nalegał, by tak nazywać budynek. Ta nazwa spodobała się Arthurowi. Mężczyźni drążyli kamieniste podłoże wokół głazu, z którego trysnęła woda. Jego nie ruszano — miał pozostać w budynku, wieczne źródło czystego, chłodnego strumienia, który spływał po zboczu do Mizzippy. Nadeszła pora sucha, inne strumienie nie były już tak głębokie lub w ogóle wyschły, a w tym było tyle samo wody, co przez całe lato.

Czy mężczyźni kopiący rów pod fundamenty wiedzieli, że Alvin mógłby go oczyścić przez parę minut? Że zrobiłby to, pokazawszy ziemi, co powinna zrobić?

Była to jedna z tych przewrotnych sytuacji, które Alvin tak lubił; często zmuszał Arthura Stuarta do pracy, którą sam wykonałby w parę chwil. Na przykład jak wtedy, gdy przez pół lata kazał mu ciosać kanoe z grubego pnia. Teraz Arthur nauczył się Stwarzania na tyle, że potrafiłby to zrobić w dziesięć minut; i nieważne, że Alvin wyrobiłby się w dziesięć sekund. Arthurowi Stuartowi wystarczyłoby i dziesięć minut.

Ale teraz — dopiero teraz! — zaczęło do niego docierać, o co chodziło Alvinowi. Nie o to, że drążenie pnia pomogłoby Arthurowi nauczyć się, w jaki sposób wykorzystywać tajemną moc Stwarzania. O nie. Była to lekcja o głębszym, prawdziwszym przesłaniu: że Stwórca stanowi jedność z tym, co tworzy. Gdyby Alvin po prostu zrobił kanoe, byłoby to kanoe Alvina. Ale ponieważ Arthur Stuart tak ciężko pracował nad jego stworzeniem, było to także jego kanoe. On stał się jego częścią. A gdyby nie poznał drewna — kształtu wnętrza drzewa, jego konsystencji, sposobu, w jaki się z wolna spala, zachowując moc, a osmalone staje się jeszcze twardsze — czy teraz potrafiłby wniknąć w nie przenikaczem i zrozumieć cechy żyjącego drzewa? Czy mógłby się stać Stwórcą, gdyby kiedyś, jako niezdarny chłopiec, nie pracował ciężko, w strugach potu spływających mu po czole i plecach?

Mężczyźni, którzy kopali rów pod fundamenty, nie mogliby wylać swojej krwi do Mizzippy i otrzymać bloków kryształu pełnego wizji. Za to potrafili kopać, więc kiedy ukończone obserwatorium wzniesie się wysoko w niebo, a ludzie będą do niego chodzić, by sprawdzić, co zobaczą, czego się dowiedzą — ci mężczyźni będą mogli powiedzieć: Budynek stoi na fundamentach, które wykopałem. Pomogłem zbudować to cudowne miejsce. Oprócz krwi Alvina Stwórcy jest w nim mój pot.

Na krańcu polanki stał mężczyzna. Przyglądał się nie kopiącym, lecz Arthurowi Stuartowi. Dopiero po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, kto to taki.

— Bajarz! — krzyknął i rzucił się ku niemu pędem, przeskoczywszy przez rów w chwili, gdy jeden z mężczyzn miał właśnie wyrzucić szpadel pełen ziemi. Rozległo się wściekłe przekleństwo, gdy kopiący musiał powstrzymać się w pół ruchu i wysypać ziemię sobie pod nogi. — Bajarz! Myślałem, że nie żyjesz!

Bajarz powitał go uściskiem. Ramiona miał mocne, ale słabsze niż wiele lat temu, gdy ostatnio się spotkali.

— Jak umrę, dowiesz się na pewno — powiedział Bajarz. — Nagle wszystkie dowcipy wyschną, plotki ucichną, ludzie posmutnieją i zamilkną, bo nie będą mieli co opowiadać.

— Pewnie słyszałeś, co tu robimy, i przybyłeś, żeby dodać to do swojej książki.

— Raczej nie. Już ją zapisałem do końca. — Bajarz wyjął spod skórzanej kurty gruby tom. — Każdą jej stronę do ostatniego miejsca. Dołożyłem nawet parę dodatkowych. Nie, przybyłem chyba dlatego, że wasz budynek zajmie miejsce książek takich jak moja.

— Mam nadzieję, że nie. Nigdy.

— Zobaczymy. Widzę, że jesteś o wiele wyższy, ale ani trochę mądrzejszy.

— Rozumu nie widać.

— Ja widzę.

— Chodźmy — powiedział Arthur Stuart. — Nawet ja mam dość rozumu, by wiedzieć, że Alvin i Peggy będą chcieli cię niezwłocznie zobaczyć.

— Niezwłocznie? — powtórzył Bajarz.

— Abe Lincoln uczy się prawa z Verilym Cooperem. Pozwala ją mi się przysłuchiwać.

— Wolałbym, żebyś mówił po angielsku jak wszyscy.

— Prawo to największy językowy bigos. Dwa rodzaje łaciny, dwa rodzaje francuskiego, trzy — angielskiego, a razem wychodzi z tego coś niestrawnego dla wszystkich oprócz prawników.

— I tak ma być. W ten sposób prawnicy zapewnili sobie stałą pracę, bo nikt oprócz innego prawnika nie zrozumie, co napisali.

Arthur sprowadził go zboczem ku płaskim terenom nad rzeką. Drzewa w większości znikły, przerobione na chaty i płoty.

— Teraz mieszka tu osiem tysięcy osób — wyjaśnił Arthur.

— I nadal połowa z nich to zbiegli niewolnicy, tak? — spytał Bajarz. — A zatem mogą w każdej chwili wrócić na południe?

— Tu wszyscy są obywatelami. A jeszcze żaden odszukiwacz nie zdołał zażądać oddania ani jednej osoby.

— Podobno hrabstwo Furrowspring sprzeciwiło się prawu Stanów Zjednoczonych, nie zgadzając się z zarządzeniem Sądu Najwyższego, jakoby właściciele niewolników mieli prawo do od zyskania swojej zbiegłej własności.