— No myślę — oznajmił dumnie Arthur Stuart.
— Zbiera się na wojnę, a ci, którzy chcą jej zapobiec, mogliby chcieć poświęcić to miasto.
— Niechby spróbowali. Przecież Alvin nad nami czuwa!
Bajarz tylko pokręcił głową.
Znaleźli Alvina nad rzeką, po kolana w błocie, zajętego wbijaniem słupów pomostu.
— Szacuneczek! — zawołał Alvin. — W samą porę! I tak przepadły ci najlepsze historie, biedaku. Co, za starzy jesteśmy, żeby na dążyć za młodzieńcami?
— Pewnie tak — odpowiedział Bajarz. — Choć mam dość rozumu, żeby nie pakować się po uszy w błoto.
— To nie jest zwykłe błoto — oznajmił Alvin. — To glina z Mizzippy. Chwyta człowieka i z miejsca ściąga mu buty z nóg.
— A to ci rekomendacja. Wystarczy zrobić kubek z takiej gliny, a wyssie ci herbatę z ust, tak?
Wszyscy się roześmieli.
— A jakby zrobić z niej dzban, wyssie wodę z suchego powietrza.
— Więc możesz nosić ze sobą nieco Mizzippy nawet na pustynię — dokończył Bajarz. — No, przy takiej reklamie pewnie byś sprzedawał dzbany po dolarze i w każdym mieście zarobił co najmniej pięćdziesiąt, pod warunkiem że zdążyłbyś prysnąć, zanim ludzie się zorientują, że to wszystko szwindel.
— To nie będzie szwindel, jeśli Alvin je zrobi! — krzyknął ktoś.
Wszyscy zaczęli wiwatować na cześć Alvina Stwórcy — ku je go wielkiemu zażenowaniu.
— No, jeśli zamierzacie marnować czas na wiwaty na cześć kogoś utytłanego w błocie, to lepiej zostawię was w spokoju i pójdę pokazać mojemu przyjacielowi, jak wygląda najpiękniejsze dziecko na świecie.
— To przy okazji pokaż mu swojego syna! — krzyknął jeden z robotników, co sprowokowało kolejną falę śmiechu i wiwatów.
Alvin wygrzebał się z błota i wspiął się po zboczu; Arthur zauważył, że błoto ześliznęło się z jego ubrania, a woda wyschła. Alvin nie zrobił nawet trzydziestu kroków, a nikt by nie odgadł, gdzie przed chwilą pracował. Nie skorzystałby ze swego talentu, by oszczędzić tym ludziom chwili wysiłku, ale zrobił to, by uniknąć kąpieli! A może by Peggy nie musiała prać zabłoconych ubrań… więc chyba jednak wszystko było w porządku.
Minęli Measure’a, który dowodził grupą mężczyzn karczujących pniaki. Arthur Stuart doskonale wiedział, że Measure korzysta ze wszystkich wyuczonych stworzycielskich umiejętności, by wyciągnąć korzenie z głębokiej ziemi — ale ponieważ ludzie mieli mnóstwo ciężkiej roboty, Alvin nie skomentował tego ani słowem. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że dopóki Measure używa talentu potajemnie, nikt nie będzie mu robić wyrzutów, że karczowanie idzie tak szybko.
Ale Measure zostawił pracę i poszedł z nimi. A kiedy znaleźli się w chacie Alvina, zastali w środku tłum kobiet. La Tia wyglądała niczym królowa kobiet w Furrowspring, wokół niej zgromadziło się coś w rodzaju wielkiej rady: przywódczynie marszu, w tym Marie d’Espoir, Rien i Mama Wiewiórka, a także kobiety, które znały Alvina i Peggy z dawnych czasów: Purity, młoda kobieta z Nowej Anglii, zwalczająca purytanizm w swoich kazaniach, nadal chyba zakochana w Verilym Cooperze — który ledwie ją dostrzegał — i Ryba, była niewolnica z Camelotu, która od czasu swojej ucieczki stała się kimś w rodzaju legendy abolicjonistów z północy. I, oczywiście, była też Peggy.
— Nie mogę zostać w tym pokoju — powiedział Bajarz. — Tyle tu wspaniałych pań. Nie mam szans, muszę się zakochać w was wszystkich. Jestem w rozterce.
— Wytrzymasz — powiedziała Peggy sucho. — Chyba je wszystkie już znasz?
— A te, których nie znam, mam nadzieję wkrótce poznać — oznajmił Bajarz. — Jeśli zaraz nie umrę z czystego szczęścia.
— Ten człowiek umie gadać — powiedziała La Tia z uznaniem.
— Nie wiedziałem, że macie spotkanie — odezwał się Alvin.
— Nie było zapraszam — zaznaczyła La Tia. — Moje spotkanie.
Ale dobrze, ty zostań.
— O czym mówicie?
— Jak nazwać to, co się buduje — wyjaśniła. — Nie lubię, jak Verily nazywa.
Peggy się roześmiała.
— Nikomu nie podobają się cudze nazwy. La Tia czyta Biblię.
Znalazła nazwę.
— Wyprowadziłeś nas jak Mojżesz — podjęła La Tia. — A Arthur Stuart, on jak Jozue, jak ty poszedł. Nie jak Aaron, nie! My złoty cielec nie mamy! Ale my Księga Wyjścia. Wy budujecie, ja znajduję w Biblii. Tabernakulum.
Alvin zmarszczył brwi.
— Brzmi jak sala spotkań kościelnych.
— Oui! — zawołała Rien. — Tylko nie ma kapłana, co udaje Boga. Od razu wchodzimy i dowiadujemy się, gdzie Bóg mieszka.
W naszym sercu!
— Budynek jeszcze nie istnieje, a każdy już dużo wie, jak będzie funkcjonował — powiedział Alvin.
I oczywiście tak było. Alvin już zrobił trzydzieści dwa kryształowe bloki — wielkie, ciężkie, trudne w transporcie. Czekały, aż zostaną złożone jako kamienie węgielne, ale chyba nie było w hrabstwie Furrowspring nikogo, kto nie przespacerowałby się korytarzem pomiędzy nimi i nie zajrzał w ich nieskończoną głębię. Wystarczyło tam wejść i człowiek czuł się, jakby wkroczył w miejsce większe od całego świata, w którym znalazło się wszystko, co było i będzie. Zwykły świat, widoczny na końcu tego lśniącego korytarza, wydawał się mały i ciasny. Jednak kiedy się wyszło spomiędzy bloków, stawały się małe i brzydkie. Tak, lśniły, odbijały drzewa, niebo, chmury i nawet rzekę, jeśli stanęło się w odpowiednim miejscu. Mały z zewnątrz, wielki od wewnątrz — o, wszyscy wiedzieli, jak będzie wyglądał ten budynek, kiedy budowa dobiegnie końca.
— W Biblii — powiedziała Marie d’Espoir — tabernakulum to miejsce, gdzie wstęp ma tylko kapłan. Wychodzi i mówi wszystkim, co widział. W naszym tabernakulum wszyscy są jak kapłani, wszyscy mogą wejść do środka, mężczyźni i kobiety, zobaczyć, co zobaczą, i usłyszeć, co usłyszą.
— Podoba mi się — powiedział Alvin. — Wiem, że to nie powinien być kościół, szkoła ani nic w tym rodzaju. Tabernakulum pasuje, podobnie jak inne nazwy. Choć wiem, że Verily będzie zawiedziony, kiedy się dowie, że nie podoba się wam „obserwatorium”.
— Podoba — oznajmiła La Tia. — Ale ja nie mogę wypowiedzieć.
Ten argument zwyciężył. Kobiety zaczęły rozmawiać, w których domach brakuje ubrań dla dzieci, które są zbyt ciasne i niedogrzane, kto zachorował i potrzebuje pomocy. Zajmowały się ważnymi sprawami, ale nie potrzebowały obecności mężczyzn. Wkrótce Arthur Stuart znalazł się na dworze.
Alvin i Bajarz już wcześniej poszli obejrzeć budujący się duży dom, gdzie zamieszkała rodzina Papy Łosia i Mamy Wiewiórki.
— Pięćdziesięcioro siedmioro dzieci — powiedział Bajarz. — I wszystkie urodziła Mama Wiewiórka.
— Mamy na to prawne dokumenty — wyjaśnił Alvin. — W do datku wiemy, że kolejne kilkanaście dzieci już jest w drodze.
— Niezwykła osoba — zauważył Bajarz. — A wydawała mi się taką drobną kobietką.
Arthur Stuart spojrzał na cypel. Dom stał w doskonałym miejscu. Tylne drzwi wychodziły na rzekę; można było przez nie sprawdzić, czy w nowej przystani znajdują się jakieś łodzie. A z frontowych rozciągał się widok na miejsce, w którym stanie… tabernakulum. Teraz widać było dwa rzędy kryształowych bloków.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Podskoczył.
— Marie! Przestraszyłaś mnie.
— I dobrze — powiedziała. — Taki z ciebie Stwórca, a dalej nie zauważasz kobiet.