Arthur Stuart pomyślał, że Bowie spodziewał się większego aplauzu lub rozbawienia, ale to nie była knajpa, nikt nie był pijany, więc jego słowa zabrzmiały dość pusto. Słuchali tego ludzie gotowi umrzeć za sprawę lub dla kogoś.
Peggy, niech ją Bóg błogosławi, przeszła od razu do rzeczy.
— Więc dokąd się teraz wybierasz, Calvinie?
— Wybieram? — powtórzył. — Przecież to Miasto Stwórców. No to przybyłem. Niedawno spotkało mnie pewne wydarzenie… właśnie miałem o nim wspomnieć, ale wiem, że nie pora na gawędy… a zatem pewne wydarzenie, dzięki któremu uświadomiłem sobie, że powinienem był bardziej uważać, kiedy Alvin chciał mnie na uczyć różnych rzeczy. Jestem niecierpliwy, więc nic dziwnego, że wyrzucił mnie ze szkoły.
Nawet to było kłamstwem, o czym wszyscy wiedzieli. Arthur Stuart po raz kolejny w swoim życiu pomyślał, że Calvin kłamie dla czystej przyjemności, nie po to, żeby kogoś przekonać.
— Cieszę się, że jesteś — powiedział Alvin. — Chętnie będę cię uczył, jeżeli podołam. Albo ktoś inny, jeśli będzie lepszy ode mnie.
— Niewielu ich się znajdzie — zachichotał Calvin. Powinno to zabrzmieć jak komplement pod adresem wielkiego talentu brata, tymczasem stało się oskarżeniem jego próżności.
Arthur wiedział bez pytania, że jego siostra jest wściekła, iż Calvin zostaje, a Alvin się z tego cieszy. Uważała, że Calvin pewnego dnia spowoduje śmierć brata. Ale nie wspomniała o tym ani słowem. Odwróciła się do Jima Bowie.
— A pan? Dokąd teraz?
— Ja chyba też zostanę. Spodobało mi się tutaj. No, nie to, co widziałem w lustrze, nie zrozum mnie źle, Alvinie, ale samo lustro. Królowie i królowe chętnie oddaliby swoje królestwa za godzinę w takim miejscu.
— Obawiam się — powiedział Alvin — że kiedy tabernakulum zostanie zbudowane, nie będziesz w nim mile widziany.
Bowie sposępniał.
— Hm… przykro mi to słyszeć. Czy mogę spytać dlaczego?
— Niektórzy widzą tam swoją przyszłość. Człowiek, który za bija swoich wrogów, nie powinien mieć dostępu do lustra, które pokaże mu, gdzie mogą się znajdować jego przyszłe ofiary.
Bowie zarechotał.
— A, za wielki ze mnie zabójca jak na to tabernakulum, tak?
To ja mam taki pomysł: niech wystąpi każdy, kto zabił kogoś w gniewie! — Wstał i rozejrzał się. — Co, tylko ja? — Wyszczerzył zęby do Alvina. — Naprawdę?
Alvin wstał niechętnie.
— Aha! — rzucił Bowie. — Dobrze, że to przyznajesz. Od początku to wiedziałem. Zabiłeś człowieka, i to sprawiło ci przyjemność.
— Zabił człowieka, który zabił moją matkę! — krzyknęła Peggy.
— I sprawiło mu to przyjemność — powtórzył Bowie. — Ale to twoje wizje, Al. Nie będę z tobą dyskutować. Możesz wypraszać każdego, kogo zechcesz, ale odnosi się to tylko do budynku. To wolny kraj i jego obywatele mogą się wprowadzać do dowolnego stanu lub miasta i nikt nie może im przeszkodzić. Mam rację?
— Myślałam, że jesteś poddanym króla, z Kolonii Korony — powiedziała Peggy.
— Wiesz, że Anglik staje się obywatelem Stanów Zjednoczonych w chwili, gdy przekroczy granicę. Ale ja poszedłem dalej i złożyłem przysięgę jak… Francuz. — Uśmiechnął się do Rien. — Ja panią chyba znam.
Spojrzała na niego lodowato.
— Będę waszym sąsiadem, czy to wam się podoba, czy nie — ciągnął. — Choć mam nadzieję, że się cieszycie, bo zamierzam żyć spokojnie i znaleźć tu wielu przyjaciół. Może nawet zacznę karierę polityczną. Zawsze mnie to pociągało, zwłaszcza odkąd próbo wałem zostać cesarzem Meksyku.
— Jak powiedziałeś, to wolny kraj — odparł cicho Alvin.
— Przyznaję, spodziewałem się cieplejszego powitania po starych znajomych. — Uśmiechnął się do Arthura Stuarta. — Ten chłopiec ocalił mi życie w Meksyku. Choć z pewnością wolałby te go nie robić, nie zapomnę mu tego.
Arthur Stuart skinął głową. Wiedział, czego konkretnie Bowie mu nie zapomni.
— No — ciągnął Bowie — wystarczy tych radosnych okrzyków.
Muszę poszukać miejsca, gdzie będzie mniej wrzawy, a więcej alkoholu, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Podobno trzeba będzie się udać do hrabstwa Warsaw, by zaspokoić to szczególne pragnienie. Ale wrócę i wybuduję sobie chatkę na jakimś wolnym placyku. Miłego dnia.
Wstał i wyszedł.
— Nieznośny typ — powiedział Calvin głośno. Bowie z pewnością usłyszał go nawet przez drzwi. — Nie wiem, jak wytrzymałem w jego towarzystwie od samego Barcy. Może o pokój dbał ten je go wielki nóż. — Calvin miał niezwykłą zdolność śmiania się z własnych dowcipów tak radośnie, że można by nie zwrócić uwagi na fakt, iż nie śmieje się nikt oprócz niego.
Calvin spojrzał na Arthura Stuarta.
— Oczywiście mógłbym tu dotrzeć szybciej, gdyby komuś ze chciało się zabrać mnie w drogę, jak ty zabrałeś Jima i całą grupę. Podobno biegliście tak, jakbyście frunęli. Jakby ziemia wy biegała na spotkanie waszym stopom, a drzewa usuwały się z drogi. Ale ja pewnie nie byłem tego godny.
— Proponowałem, żebyś ze mną poszedł — wyrwało się Arthurowi Stuartowi, który natychmiast tego pożałował. Opór tylko do dawał Calvinowi entuzjazmu.
— Gdybyś mi o tym powiedział — o tej zielonej pieśni, tak się nazywa? — na pewno bym z tobą poszedł. Ale iść tylko dlatego, że Czerwony Prorok mi grozi? Pewnie chciał podbić Meksyk tak samo jak my i dotarł na miejsce pierwszy. Teraz on ma imperium, a ja jestem zwyczajnym człowieczkiem — no, na tyle zwyczajnym, na ile może być Stwórca. Ty, Alvinie, także udajesz, że jesteś zwyczajny. Ale zawsze pokazujesz ludziom, co potrafisz. Rozumiem cię! Chcesz, żeby cię uważano za skromnego, a przecież ludzie nie mogą uznać, że ktoś jest skromny, dopóki się nie dowiedzą, jaki mi wspaniałymi rzeczami nie chce się chwalić, zgadza się?
I Calvin zaczął się śmiać i śmiać, bez końca.
Tej nocy dziecko kaprysiło. Ponieważ Margaret już je nakarmiła, a Alvin zmienił mu pieluszkę, można było tylko je nosić na rękach i śpiewać. Alvin szybko się zorientował, że mały Vigor chce słyszeć jego głos — może chodziło o głębokie tony wibrujące w piersi tuż przy główce niemowlęcia. Dlatego powiedział Margaret, żeby spała dalej, i wyszedł na dwór, w ciepły wrześniowy wieczór.
Myślał, że tylko on nie śpi, może z wyjątkiem nocnych strażników z latarniami, a oni powinni się znajdować na skraju miasta: jeden nad rzeką, drugi na cyplu. Ale ku jego zaskoczeniu wkrótce ktoś do niego podszedł. Jego brat Measure.
— Dobry wieczór, Al — odezwał się.
— Dobry — powiedział Alvin. — Dziecko kaprysiło.
— W moim domu ja kaprysiłem. Wyszedłem, żeby nie doszło do nieszczęścia.
— Calvin zamieszkał u ciebie?
— Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego rodzicom zachciało się jeszcze jednego dziecka. Przecież ich nie brakowało.
— Nie wiedzieli, jakie będzie. W domu nigdy za dużo dzieci, Measure. Ale to nie twoja wina, że są, jakie są. Odpowiadasz tylko za to, czego je nauczysz.
— Alvin, boję się.
— Takie wielkie chłopisko. Wstyd.
— To, co tu robimy, jest wspaniałe. Ale ludzie nienawidzą nas, boją się i spiskują przeciwko nam. Prawo jest przeciwko nam — o, wiem, że nasze dokumenty są diabelnie dobre, lecz na nic się nie przydadzą, kiedy łamiemy zasady Traktatu o zbiegłych niewolnikach. A skoro jest tu Calvin… nie wiem jak, ale narobi nam kłopotów.
— To przez Niszczyciela — odparł Alvin. — Tak jest zawsze.