Выбрать главу

Choroby powodujące katar lub biegunkę były trudne do rozpoznania. Alvin nigdy nie miał pewności, czy chodzi o coś poważnego, czy też wystarczy przeczekać lub dobrze się wyspać. Wszystko, co dzieje się w żywym organizmie, było zbyt skomplikowane.

Gdyby był prawdziwym uzdrowicielem, mógłby ocalić swoje nowo narodzone dziecko, które urodziło się za wcześnie i nie potrafiło oddychać. Ale on nie rozumiał, co się dzieje w jego płucach. Dziecko umarło, zanim zdołał coś postanowić.

— Nie przydam się na wiele — powiedział. — Trudno jest uzdrawiać.

— Dotykam jej i widzę tylko śmierć, którą sprowadzi na nią żółta febra — odparła Maria od Zmarłych. — Ale kiedy przy studni dotknęłam ciebie, zobaczyłam moją matkę żywą.

— Wcale mnie nie dotknęłaś.

— Wpadłam na ciebie, kiedy nabierałam wodę. Musiałam użyć podstępu. Teraz już personne nie pozwala mi się dotykać.

Nic dziwnego, choć Alvin pomyślał, że lepiej chyba wiedzieć, że się umiera, by w porę pożegnać się z ukochanymi. Ale ludzie uważają, że dopóki się o czymś nie wie, tego czegoś nie ma. Dlatego ktoś, kto mówi o chorobie, może ją wywołać.

Choroba lub zdrada — w obu przypadkach niewiedza ma wielkie znaczenie. Jeśli się o niczym nie wie, sytuacja zmieni się na gorsze.

Między spłachetkiem suchej ziemi i maleńkim gankiem przerzucono deskę. Maria od Zmarłych prawie po niej przebiegła. Alvin się na to nie zdobył, widząc w dole gęste grzęzawisko. Jednak deska nie kołysała się przesadnie i jakoś zdołał dotrzeć do domu.

W środku cuchnęło, ale nie gorzej niż samo bagno. Zapach rozkładu był tu naturalny, choć wokół łóżka wydawał się gęstszy. W pierwszej chwili Alvin uznał, że w łóżku leży staruszka, najsmutniejsza, jaką kiedykolwiek widział. Potem zdał sobie sprawę, że kobieta wcale nie jest taka stara. Zniszczyło ją coś gorszego niż podeszły wiek.

— Usnęła. To dobrze — szepnęła Maria od Zmarłych. — Na ogół ból jej nie pozwala spać.

Alvin sięgnął przenikaczem w głąb ciała kobiety i ujrzał na wpół przegniłą wątrobę. Ze wszystkich organów sączyła się krew, która zalegała pod skórą i już się rozkładała. Kobieta była bliska śmierci — pewnie by umarła, gdyby się poddała. Alvin nie potrafił odgadnąć, co ją tu zatrzymuje. Może miłość do tej dziewczyny. Może tylko upór, każący jej walczyć do ostatniej chwili.

Alvin nie potrafił znaleźć przyczyny tego strasznego stanu. Była zbyt mała albo nie umiał jej rozpoznać. Ale to nie znaczyło, że był bezradny. Mógł naprawić naczynia krwionośne, osuszyć gromadzącą się krew. Już to kiedyś robił i wiedział, jak sobie poradzić. Pracował szybko. Wkrótce poczuł, że przegonił chorobę i naprawia szybciej, niż ona niszczy.

Ale w końcu musiał się zabrać do wątroby. Ten organ stanowił dla niego zagadkę; mógł tylko sprawić, żeby chore części wyglądały nieco podobniej do zdrowych. I może to wystarczyło, bo wkrótce kobieta odkaszlnęła — i w kaszlnięciu tym zabrzmiały nowe siły. Usiadła.

— J’ai soif — odezwała się.

— Chce pić — przetłumaczyła dziewczyna.

— Ma Marie d’Espoir! — powiedziała chora i wyciągnęła ku niej ręce, szlochając. Alvin nie rozumiał, ale uścisk i łzy wyjaśniały wszystko. Ruszył do drzwi, by zostawić kobiety same. Sądząc z położenia słońca, był w chacie od godziny. To długo dla po zostawionego przy studni Arthura Stuarta.

A jeśli stąd nie ucieknie, komary wyssą z niego całą krew.

Był już na końcu deski, kiedy poczuł jej drżenie pod stopami. Coś wpadło na niego od tyłu i po chwili leżał już w błocie, a Maria od Zmarłych obsypywała go pocałunkami.

— Vous avez sauve ma mere! — zawołała. — Uratowałeś ją, uratowałeś, vous etes un ange, vous etes un dieu!

— No, no, zejdź ze mnie, jestem żonaty — jęknął.

Dziewczyna wstała.

— Przepraszam, ale radość mnie roznosi.

— Nie wiem, czy coś pomogłem. Twoja matka może się czuć lepiej, ale nie usunąłem powodu, który sprowadził na nią żółtą febrę. Nadal jest chora i ciągle musi odpoczywać, żeby jej ciało samo rozprawiło się z tym, co w nim niedomaga.

Wstał i obejrzał się na chatę. W drzwiach stała matka. Po policzkach wciąż płynęły jej łzy.

— Mówię poważnie. Ma leżeć. Jeśli będzie tam stała, te komary pożrą ją żywcem.

— Kocham cię — odparła dziewczyna. — Będę cię zawsze kochać, dobry człowieku!

* * *

Arthur Stuart siedział na czterech dzbanach na wodę, które przeniósł jakieś dwadzieścia metrów od studni. I dobrze, bo wokół niej kłębiło się ze sto osób.

Alvin nie zaniepokoił się na widok tłumu — ulżyło mu tylko, że nie otacza on pewnego przemądrzałego czarnego młodzieńca.

— Długo to trwało — szepnął Arthur Stuart.

— Jej matka była ciężko chora.

— Aha. Po całym Barcy rozeszła się wieść, że w studni pojawiła się najsmaczniejsza woda w historii miasta. Teraz ludzie twierdzą, że albo ma moc uzdrawiania chorych, albo że Jezus przemienił ją w wino, albo że to znak powtórnego nadejścia szatana. Pięć razy tłumaczyłem pięciu różnym osobom, że nasza woda została nabrana w studni, zanim ktoś ją pobłogosławił, przeklął czy w co tam jeszcze wierzą. Miałem już wsypać do niej garść ziemi, żeby ich przekonać.

— Przestań wreszcie gadać i bierz się do dzbanów.

Arthur Stuart wstał i wyciągnął rękę. Znieruchomiał.

— Jak mam wziąć drugi dzban, kiedy już oprę pierwszy na ramieniu?

Alvin rozwiązał problem, stawiając mu na ramionach dwa wypełnione do połowy dzbany. Potem sięgnął po własne, pełne. Bez trudu oparł je na barkach.

— W twoim wykonaniu to wygląda bardzo prosto — zauważył Arthur Stuart.

— Nic na to nie poradzę. Mam siłę kowala i ciężko na nią za pracowałem. Ty też byś mógł, gdybyś chciał.

— Nie zauważyłem, żebyś mi proponował miejsce czeladnika kowala.

— Bo jesteś uczniem Stwórcy, w dodatku niezłym.

— Uleczyłeś tę kobietę?

— Raczej nie. Ale uzdrowiłem to, co choroba zepsuła.

— Czyli mogłaby teraz przebiec kilometr bez zadyszki, tak?

— Tam, gdzie mieszka, raczej przebrnąć parę kroków. Te ba gna mogłyby połknąć całą armię i wypluć ją w postaci komarów.

— No dobrze. Zrobiłeś, co należało, i na tym koniec.

Wrócili do domu Wiewiórki i Łosia, gdzie wypełnili cysterny wodą. Zmieszana z deszczówką tylko trochę poprawiła jej smak, lecz Alvin się tym nie przejął. Ludzie naprawdę przesadzają, jeśli chodzi o jego talent.

* * *

Tymczasem w domu Marii od Zmarłych — albo Marie d’Espoir — nikt nie pamiętał o radzie Alvina. Kobieta, którą uratował, chodziła, sprawdzając pułapki na raki, kąsana przez niezliczone komary. Kto by się przejmował owadami na bagnach rojących się od aligatorów i jadowitych węży?

A komary, wzdęte od jej krwi, roiły się nad bagnem. Niektóre dolatywały aż do miasta. Każdy, kogo ukąsiły, otrzymywał zabójczą dawkę żółtej febry.

3. Febra