„Ha! — mówił sobie — wtedy, kiedy ci tanio mogła przyjść, toś i patrzeć na nią nie chciał, najedzże się teraz strachu, kiedyś głupi. Ja będę kasztel[1864] stawiał, a ty się przez ten czas oblizuj. Nic ci nie rzekę i bielma z oczu nie zdejmę, choćbyś rżał głośniej od wszystkich koni w Bogdańcu. Gdzie wióry na zarzewiu[1865] leżą, tam i tak prędzej czy później płomię[1866] buchnie, ale ja ci nie będę na zarzewie dmuchał, bo tak myślę, że i nie trzeba”. I nie tylko nie dmuchał, ale się nawet Zbyszkowi sprzeciwiał i drażnił go jako stary przechera[1867], który rad igra z niedoświadczonym młodzieńcem.
Więc razu pewnego, gdy Zbyszko znów mu powtórzył, że chyba na jaką daleką wyprawę pójdzie, aby się nieznośnego żywota pozbyć, rzekł mu:
— Pókiś goło miał pod nosem, tom tobą rządził, ale teraz — twoja wola. Chcesz-li koniecznie swojemu jeno rozumowi dufać[1868] i iść — to idź.
A Zbyszko aż zerwał się ze zdziwienia i siadł na łożu.
— Jak to? To już się nawet i temu nie przeciwicie?
— Co mam się przeciwiać? Żal mi tylko okrutnie rodu, który by razem z tobą zaginął, ale i na to może znajdzie się rada.
— Jaka rada? — pytał niespokojnie Zbyszko.
— Jaka? No! nie ma co gadać, że roki mi godne są — ale też i mocy w kościach nie brak. Jużci, Jagience patrzyłby się młodszy jakowyś chłop — ale żem to jej nieboszczykowi ojcu był przyjacielem — to kto wie…
— Byliście jej ojcu przyjacielem — odrzekł Zbyszko — ale dla mnie nigdyście nie mieli życzliwości — nigdy, nigdy!…
I przerwał, bo się mu poczęła broda trząść, a Maćko rzekł:
— Ba! skoro koniecznie chcesz ginąć — to cóż mam robić?
— Dobrze! róbcie, co chcecie —ja jeszcze dziś w świat pojadę!
— Głupiś! — powtórzył Maćko.
I znów wyszedł z izby doglądać chłopów i bogdanieckich, i tych, których pożyczyła ze Zgorzelic i z Moczydołów Jagienka, aby pomagali w kopaniu rowu mającego otaczać kasztel.
Rozdział czterdziesty czwarty
Zbyszko nie spełnił wprawdzie swej groźby i nie wyjechał, ale za to po upływie jeszcze tygodnia zdrowie wróciło mu zupełnie i nie mógł już dłużej wylegiwać się w łożu. Maćko powiedział, że wypada im teraz pojechać do Zgorzelic i podziękować Jagience za starunek[1869], więc pewnego dnia wyprażywszy się dobrze w łaźni, postanowił jechać nie zwłócząc[1870]. W tym celu kazał wydobyć ze skrzyni piękne szaty, aby nimi zastąpić zwykłą odzież, którą miał na sobie — a następnie zajął się trefieniem[1871] włosów. Była to jednak czynność niełatwa i niemała, a to nie tylko z powodu bujności Zbyszkowej czupryny, która z tyłu spadała mu jak grzywa aż za łopatki. Rycerze w życiu codziennym nosili włosy w pątlikach[1872] kształtu grzyba, co miało i tę dobrą stronę, że w czasie wypraw hełm daleko mniej ich uwierał, natomiast na rozmaite uroczystości, wesela lub jadąc w odwiedziny do domów, w których były panny, układali je w pięknie poskręcane zwoje, które często smarowano białkiem dla połysku i mocy. Tak to właśnie chciał utrefić się Zbyszko. Ale dwie niewiasty wezwane z czeladnej, nieprzywykłe do takiej roboty, nie umiały sobie dać rady. Wyschłe i wzburzone po łaźni włosy nie chciały się układać i jeżyły się jako źle poszyta strzecha na chałupie. Nie pomogły ani zdobyczne na Fryzach[1873] grzebienie ozdobnie z bawolego rogu wyrobione, ani nawet zgrzebło[1874], po które jedna z niewiast poszła do stajni. Zbyszko począł się w końcu niecierpliwić i gniewać — gdy wtem do izby wszedł Maćko w towarzystwie Jagienki, która przez ten czas niespodzianie nadjechała.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — rzekła dziewczyna.
— Na wieki wieków! — odpowiedział z rozpromienioną twarzą Zbyszko. — O, to dziwne! Bo myśmy właśnie chcieli do Zgorzelic jechać, a tyś tu!
I oczy rozbłysły mu radością, bo już tak było, iż ilekroć ją zobaczył, tylekroć czyniło mu się w duszy tak jasno, jakby na wschód słońca patrzał. A Jagienka, ujrzawszy zakłopotane baby z grzebieniami w ręku, zgrzebło leżące na ławie wpodle[1875] Zbyszka i jego zwichrzoną czuprynę, poczęła się śmiać.
— Ej, wiecha też to, wiecha! — zawołała, ukazując spod koralowych ust cudne, białe zęby. — W konopiach by cię albo w sadzie wiśniowym na strach ptactwu postawić!
On zaś zasępił się i rzekł:
— Chcieliśmy do Zgorzelic jechać, ale w Zgorzelicach nijak by ci było gościowi uchybiać, a tu możesz sobie ze mnie dworować, ile chcesz, co, wiera[1876], zawsze rada[1877] czynisz.
— Ja rada to czynię? — zapytała dziewczyna. — Ej, mocny Boże! Toż przyjechałam prosić was na wieczerzę, a śmieję się nie z ciebie, jeno[1878] z tych bab, bo żeby tak na mnie, wnet bym tu sobie dała rady.
— Nie wskórałabyś i ty!
— A Jaśkowi to niby kto to robi?
— Jasiek ci brat — odparł Zbyszko.
— Jużci!…
Lecz tu stary i doświadczony Maćko postanowił im przyjść z pomocą.
— Po domach — rzekł — gdy po postrzyżynach rycerskiemu pacholęciu włosy odrosną, trefi mu je siostra, a w źrałym[1879] wieku żona mężowi; ale obyczaj też jest, że gdy rycerz siostry albo żony nie ma, to mu dziewki szlacheckie służą, nawet i całkiem obce.
— Zali[1880] istotnie jest taki obyczaj? — pytała spuszczając oczy Jagienka.
— Nie tylko po dworach, lecz i po zamkach, ba! nawet na królewskim dworze — odrzekł Maćko.
Po czym zwrócił się do niewiast:
— Kiedyście do niczego, ruszajcie do czeladnej!
— To niech mi też grzanej wody przyniosą — dodała dziewczyna.
Maćko wyszedł razem z niewiastami, niby dla pilnowania, aby w posłudze nie było marudztwa — i po chwili wysłał grzaną wodę, którą gdy zostawiono w izbie, młodzi zostali sami. Jagienka zamoczywszy naprzód nałęczkę[1881], poczęła nią zwilżać silnie włosy Zbyszkowe, gdy zaś przestały się wichrzyć i opadły ciężarem wilgoci, wzięła grzebień i siadła na ławie obok młodzianka, aby zabrać się do dalszej roboty.
I tak siedzieli tuż koło siebie, oboje nad miarę śliczni i nad miarę w sobie rozkochani, ale stropieni i milczący. Jagienka poczęła wreszcie układać jego złote włosy, a on czuł bliskość jej wzniesionych ramion, jej dłoni i drżał od stóp do głowy, hamując się całą siłą woli, aby nie porwać jej wpół i nie przycisnąć ze wszystkich sił do piersi.
W ciszy słychać było przyspieszone ich oddechy.
— Możeś ty chory? — spytała po chwili dziewczyna. — Co ci jest?
— Nic! — odpowiedział młody rycerz.
— Bo jakoś tak dychasz.
— I ty dychasz…
Znów zapadła cisza. Policzki Jagienki zakwitły jak róże, czuła bowiem, że Zbyszko oczu nie odrywa ani na chwilę od jej twarzy, więc chcąc zagadać własne zakłopotanie, znów zapytała:
— Czego się tak patrzysz?
— Wadzi[1882] ci?
— Nie wadzi mi, jeno się pytam.