— Wyście chytrzejsi — rzekła do Maćka — i rozum a doświadczenie macie lepsze; wy mówcie, ja nie mogę.
Więc Maćko rad nierad [1834]zabrał się do rzeczy — i pewnego ranka, gdy Zbyszko zdawał się być nieco rzeźwiejszy niż zwykle, taką rozpoczął z nim rozmowę:
— Powiadał mi Hlawa, żeś godną [1835]wiązkę czubów pawich w Spychowie w podziemiu położył.
A ów, nie odejmując oczu od pułapu, na który leżąc na wznak, patrzał — skinął tylko głową na znak potwierdzenia.
— No! Pan Jezus ci poszczęścił, bo przecie i na wojnie łatwiej o ciurów [1836]niż o rycerzy… Knechtów [1837]możesz nabić, ilu chcesz — ale za rycerzem trzeba się nieraz dobrze oglądać… Także ci to sami leźli pod miecz?
— Pozywałem różnych kilkakroć na udeptaną ziemię, a raz otoczyli mnie w bitwie — odrzekł leniwie młodzian.
— I zdobycznego dobra dość przywiozłeś…
— W części kniaź Witold obdarzył.
— Zawsze taki hojny?
Zbyszko skinął znów głową, widocznie nie mając ochoty do dalszej rozmowy.
Ale Maćko nie dał za wygraną i postanowił przystąpić do rzeczy.
— Powiedz mi tak szczerze — rzekł. — Jakeś już tam owymi czubami truchełkę [1838]nakrył — musiało ci okrutnie ulżyć?… Człek zawsze rad [1839], gdy ślub spełni… Radeś był? co?
Zbyszko oderwał swe smutne oczy od pułapu, zwrócił je na Maćka — i odpowiedział jakby z pewnym zdziwieniem:
— Nie.
— Nie? Bójże się Boga! Bo ja myślałem, że jak tam te dusze w niebie ucieszysz, to już będzie i koniec.
A młodzian zamknął na chwilę oczy jakby w zamyśleniu i wreszcie odrzekł:
— Na nic widać zbawionym duszom krew ludzka.
Nastała chwila milczenia.
— To po cóżeś na tę wojnę chodził? — zapytał wreszcie Maćko.
— Po co? — odpowiedział z pewnym ożywieniem Zbyszko — ja sam myślałem, że mi ulży! sam myślałem, że i Danuśkę, i siebie ucieszę… A potem aże mi się dziwno uczyniło. Wyszedłem z podziemia od tych trucheł i tak samo mi ciężko było jako i przedtem. Tak ci to widać jest, że na nic zbawionym duszom krew ludzka.
— Musiał ci to ktoś powiedzieć, bo sam byś tego nie wymyślił.
— Samem wymiarkował [1840]z tego właśnie, że mi się świat nie wydał weselszy potem niż przedtem. Ksiądz Kaleb tylko mi przytwierdził [1841].
— Zabić nieprzyjaciela na wojnie nie grzech to żaden, ba! nawet chwalebna rzecz, a to przecie nieprzyjaciele naszego plemienia.
— Ja też za grzech sobie tego nie mam i nie żałuję ich.
— Jeno ciągle Danuśki?
— Jużci: jako ją sobie wspomnę, to mi żal. Ale wola boska! Lepiej jej na dworcu niebieskim i — już ja do tego przywykł.
— To czemu się ze smutków nie otrząchniesz? Czego ci trzeba?
— Bo ja wiem…
— Wypocznienia ci nie brak, a krzypota cię rychło popuści. Idź do łaźni, wykąp się, wypij łagiewkę [1842]miodu na poty — i hoc!
— No i co?
— I wnet wesołości nabierzesz.
— A skąd jej wezmę? W sobie ci jej nie znajdę, a pożyczyć mi jej — nikt nie pożyczy.
— Bo ty coś skrywasz!
Zbyszko ruszył ramionami.
— Nie mam wesołości, ale nie mam też nic do skrywania.
I powiedział to tak szczerze, że Maćko od razu przestał posądzać go o tajemnicę, a natomiast począł się gładzić szeroką dłonią po siwej czuprynie, jak miał zwyczaj czynić zawsze, gdy się nad czymś mocno namyślał, i w końcu rzekł:
— To ja ci powiem, czego ci brak: tobie się jedno skończyło, a drugie się jeszcze nie zaczęło — rozumiesz?
— Nie bardzo, ale może być! — odpowiedział młodzianek.
I przeciągnął się jak człowiek, którego ogarnia sen.
Maćko jednak był pewien, że odgadł prawdziwą przyczynę, i rad był ogromnie, albowiem przestał się zupełnie niepokoić. Nabrał też jeszcze większej niż przedtem ufności do własnego rozumu i mówił sobie w duchu: „Nie dziwować się ludziom, że się mnie radzą!”
A gdy po owej rozmowie wieczorem tego samego dnia przyjechała Jagienka — jeszcze nim zdążyła zsiąść z konia, powiedział jej, że wie, czego Zbyszkowi brakuje.
Więc dziewczyna zsunęła się w jednej chwili z siodła i nuż dopytywać:
— No co? czego? mówcie!
— Ty właśnie masz dla niego lekarstwo.
— Ja? jakie?
A on objął ją wpół i począł szeptać jej coś do ucha, ale niedługo, gdyż po chwili odskoczyła od niego jak oparzona i ukrywszy między czaprakiem [1843]a wysokim siodłem spłonioną [1844]twarz, zawołała:
— Idźcie sobie! Nie cierpię was!
— Jak mi Bóg miły, tak prawdę mówię — rzekł śmiejąc się Maćko.
Rozdział czterdziesty trzeci
Stary Maćko odgadł dobrze, ale tylko w połowie. Zbyszkowi istotnie jedna część życia skończyła się całkowicie. Za każdym wspomnieniem było mu Danusi żal, ale sam przecie powiadał, że lepiej jej musi być na dworcu niebieskim, niż było na książęcym. Zżył się już z myślą, że jej na świecie nie ma, przywykł do niej i uważał, że wcale nie mogło być inaczej. Swego czasu w Krakowie podziwiał bardzo na szybach kościelnych wycięte ze szkła i pooprawiane w ołów postacie różnych świętych panienek — barwne, przeświecające w słońcu, a teraz wyobrażał sobie tak samo Danusię. Widział ją niebieską, przeźroczystą, odwróconą bokiem, ze złożonymi rączkami, ze wzniesionymi oczyma i grającą na luteńce [1845], wśród różnych zbawionych Bożych skrzypaczków, którzy w niebie grywają Matce Boskiej i Dzieciątku. Nic już w niej nie było ziemskiego, a stała mu się duchem tak czystym i bezcielesnym, że gdy czasem wspomniał sobie, jak w leśnym dworcu posługiwała księżnie, śmiała się, rozmawiała, siadała z innymi do stołu — przejmowało go jakby zdziwienie, że to być mogło. Już w czasie wyprawy, przy Witoldzie [1846], gdy sprawy wojenne i bitwy pochłaniały jego uwagę, przestał tęsknić do swojej nieboszczki, tak jak tęskni mąż do niewiasty, a myślał tylko tak, jak myśli pobożny człowiek o swej patronce. W ten sposób miłość jego, tracąc stopniowo ziemskie pierwiastki, zmieniała się coraz bardziej tylko w słodkie, tak błękitne jak właśnie samo niebo, wspomnienie — i po prostu w cześć nabożną.