W klasztorze przyjął ich ten sam zgrzybiały przeor [393], który pamiętał jeszcze z dziecinnych lat rzeź krzyżacką i który poprzednio przyjmował Zbyszka. Wiadomości o opacie [394]sprawiły im smutek i kłopot. Mieszkał on długo w klasztorze, ale przed dwoma tygodniami wyjechał do swego przyjaciela, biskupa płockiego. Chorzał ciągle. Za dnia, z rana bywał przytomny, ale wieczorami tracił głowę, zrywał się, kazał sobie nakładać pancerz i pozywał na bitwę księcia Jana z Raciborza [395]. Klerykowie waganci [396]musieli go siłą trzymać w łożu, co nie przychodziło bez wielkich trudności, a nawet i niebezpieczeństwa. Przed dwoma dopiero tygodniami oprzytomniał całkiem i pomimo że osłabł jeszcze bardziej, kazał się zaraz wieźć do Płocka.
— Mówił, że nikomu tak nie ufa jako biskupowi płockiemu — kończył przeor — i że z jego rąk chce przyjąć Sakramenta, a przy tym i testament u niego zostawić. Przeciwialiśmy się tej podróży, jakeśmy mogli, bo był mdły [397]bardzo, i baliśmy się, że i mili żyw nie ujedzie. Ale przeciwić mu się niełatwo, więc szpylmany [398]wymościli wóz i powieźli go, daj Boże, szczęśliwie.
— Gdyby był zamarł gdzieś blisko Sieradza, to bylibyście przecie słyszeli — rzekł na to Maćko.
— Bylibyśmy słyszeli — odparł staruszek — toteż tak myślim, że nie zamarł i że przynajmniej do Łęczycy ostatniej pary nie puścił, ale co się dalej mogło przygodzić [399], nie wiemy. Jeśli pojedziecie za nim, to się po drodze dowiecie.
Maćko zatroskał się tymi wiadomościami i udał się na naradę do Jagienki, która już przez Czecha dowiedziała się, dokąd opat [400]wyjechał.
— Co robić? — spytał jej — i co z sobą uczynisz?
— Pojedziecie do Płocka, a ja z wami — odrzekła krótko.
— Do Płocka! — zawtórowała jej cienkim głosikiem Sieciechówna.
— Patrzcie, jako to się rządzą! Tak ci od razu do Płocka jak sierpem rzucić?
— A jakoże mi samej z Sieciechówną wracać? Miałabym z wami dalej nie jechać, to lepiej było wcale nie wyjeżdżać. Zali [401]nie myślicie, że tamci się gorzej jeszcze rozsierdzili [402]i zawzięli?
— Wilkowie cię przed Cztanem obronią.
— Boję ja się tak samo Wilkowej obrony jak Cztanowej napaści, a to też widzę, że wy się przeciwicie, byle się przeciwić, ale nieszczerze.
Maćko rzeczywiście nie sprzeciwiał się szczerze. Owszem, wolał, by Jagienka z nim jechała, niż żeby miała wracać, więc usłyszawszy jej słowa, uśmiechnął się i rzekł:
— Spódnicy się wyzbyła, to jej się rozumu zachciewa.
— Rozum nie gdzie indziej, jeno w głowie.
— Ale mnie z drogi przez Płock.
— Mówił Czech, że nie z drogi, a do Malborga to i bliżej.
— To jużeście z Czechem uradzali?
— A pewnie, i powiedział jeszcze tak: jeśli, powiada, młody pan popadł w jakowe złe terminy [403]w Malborgu, to przez księżnę Aleksandrę płocką [404]siła [405]można by wskórać, bo ona, rodzona [406]królewska i prócz tego będąc osobliwszą [407]przyjaciółką Krzyżakom, wielkie ma między nimi zachowanie [408].
— Prawda, jak mi Bóg miły! — zawołał Maćko. — Wszyscy o tym wiedzą i gdyby chciała dać list do mistrza, przezpiecznie [409]byśmy jeździli po wszystkich ziemiach krzyżackich. Miłują ci oni ją, bo i ona ich miłuje… Dobra to rada i niegłupi chłop — ten Czech!
— Jeszcze i jak! — zawołała z zapałem Sieciechówna, wznosząc ku górze niebieskie oczki.
Maćko zaś zwrócił się nagle ku niej:
— A ty tu czego?
Więc dziewczyna zmieszała się okrutnie i opuściwszy długie rzęsy, zapłoniła [410]się jak róża.
Jednakże widział Maćko, że nie ma innej rady, tylko trzeba obie dziewczyny dalej z sobą brać, że zaś i w duszy miał na to ochotę, więc nazajutrz, pożegnawszy staruszka przeora, ruszyli w dalszą podróż. Z przyczyny tajania śniegów i wezbranych wód jechali z większym trudem niż poprzednio. Po drodze dopytywali o opata i trafili na wiele dworów, plebanij, a gdzie ich nie było, to nawet i karczem, w których zatrzymywał się na noclegi. Łatwo było iść w jego tropy, gdyż rozdzielał hojne jałmużny, zakupował msze, dawał na dzwony, wspomagał podupadłe kościoły, więc niejeden dziadyga chodzący „po pytaniu [411]”, niejeden klecha, ba, nawet i niejeden pleban wspominali go z wdzięcznością. Mówiono ogólnie, że „jechał jakoby anioł” — i modlono się za jego zdrowie, chociaż tu i ówdzie dawały się słyszeć obawy, że bliżej mu już do wiekuistego zbawienia niż do doczesnego zdrowia. W niektórych miejscach popasał dla zbytniej słabości po dwa i trzy dni. Maćkowi wydawało się też prawdopodobnym, że go dogonią.
Jednakże pomylił się w rachubie, gdyż zatrzymały ich wezbrane wody Neru i Bzury. Nie dojechawszy do Łęczycy, przez dni cztery zmuszeni byli zamieszkać w pustej karczmie, z której gospodarz wyniósł się, widocznie z obawy powodzi. Droga wiodąca od karczmy ku miastu, jakkolwiek wymoszczona pniami drzew, pogrążyła się i zaklęsła na znacznej przestrzeni w błotnistą topiel. Pachołek Maćków [412]Wit, rodem z tych stron, słyszał coś wprawdzie o przejściu lasami, ale nie chciał podjąć się przewodnictwa, albowiem wiedział również, że w błotach łęczyckich miały swoje pielesze [413]siły nieczyste, a mianowicie możny Boruta [414], który rad [415]naprowadzał ludzi na bezdenne mokradła, a następnie tylko za cenę duszy ratował. Sama karczma miała także złą sławę i jakkolwiek w owych czasach podróżni wozili z sobą żywność, za czym nie obawiali się i głodu, przecie pobyt w takim miejscu nabawiał nawet starego Maćka niepokoju.
Nocami słyszano harce na dachu gospody, a czasem pukało coś i we drzwi. Jagienka i Sieciechówna śpiące w alkierzu [416], tuż koło wielkiej izby, słyszały też w ciemnościach jakoby szelest drobnych stóp po polepie [417], a nawet i po ścianach. Nie przerażało ich to zbytnio, albowiem obie przywykły były w Zgorzelicach do skrzatów, które stary Zych nakazywał swego czasu karmić i które wedle powszechnego w tych czasach mniemania, byle im kto nie żałował okruszyn, nie bywały złośliwe. Lecz pewnej nocy rozległ się w pobliskich gąszczach głuchy i złowrogi ryk, a nazajutrz odkryto ślady ogromnych racic na błocie. Mógł to być żubr albo tur [418], lecz Wit utrzymywał, że i Boruta, choć nosi postać ludzką, a nawet szlachecką, ma zamiast stóp racice, buty zaś, w których się pokazuje między ludzi, zdejmuje dla oszczędności na błotach. Maćko zasłyszawszy, że można go sobie przejednać napitkiem, namyślał się przez cały dzień, czyby nie było grzechem uczynić sobie złego ducha przyjacielem, i radził się nawet w tym względzie Jagienki.