— Powiesiłbym na noc na płocie wołową mecherę [419]pełną wina albo miodu — rzekł — i jeśliby go w nocy co wypiło, to byśmy przynajmniej wiedzieli, że krąży.
— Byle mocy niebieskich przez to nie obrazić — odrzekła dziewczyna — bo nam błogosławieństwo potrzebne, abyśmy Zbyszkowi szczęśliwie poratowanie dać mogli.
— Toż i ja tego się boję, ale tak myślę, że co miód, to przecie nie dusza. Duszy nie dam, a co tam dla mocy niebieskich jedna mechera miodu znaczy!
Po czym zniżył głos i dodał:
— Że ślachcic ślachcica, choćby największego zawalidrogę [420], poczęstuje, to zwykła rzecz, a ludzie gadają, że on ci ślachcic.
— Kto? — zapytała Jagienka.
— Nie chcę nieczystego imienia wspominać.
Jednakże tegoż wieczora zawiesił Maćko na płocie własnymi rękoma duży wołowy pęcherz, w jakich pospolicie wożono napitki — i nazajutrz okazało się, że pęcherz został do dna wypity.
Wprawdzie Czech, gdy o tym opowiadano, uśmiechał się jakoś dziwnie, ale nikt na to nie zważał, Maćko zaś rad był w duszy, albowiem spodziewał się, że gdy przyjdzie przeprawiać się przez błota, nie zajdą przy tym jakieś niespodziane przeszkody i wypadki.
— Chybaby nieprawdę powiadali, że zna jakowąś cześć — mówił sobie.
Przede wszystkim należało jednak zbadać, czy nie ma jakowegoś przejścia przez lasy. Mogło to być, albowiem tam, gdzie grunt utrwalon był przez korzenie drzew i zarośli, ziemia nie rozmiękała łatwo od dżdżów [421]. Wszelako Wit, który jako miejscowy mógł najlepiej spełnić tę czynność, na samą o niej wzmiankę począł krzyczeć: „Zabijcie, panie! nie pójdę!” Próżno mu tłumaczono, że w dzień siły nieczyste nie mają władzy. Maćko chciał sam iść, ale skończyło się na tym, że Hlawa, któren [422]był pachołek zuchwały i rad wobec ludzi, a zwłaszcza wobec dziewcząt, puszył [423]odwagę, wziął za pas topór, w rękę kosztur [424]i poszedł.
Poszedł do dnia i spodziewano się, że koło południa wróci, a gdy go nie było widać, poczęto się niepokoić. Próżno czeladź [425]nasłuchiwała od strony lasu i po południu. Wit machał tylko ręką: „Nie wróci albo jeśli wróci, to gorze [426]nam, bo Bóg wie, czy nie z wilczą mordą, na wilkołaka przemienion!” Słysząc to, bali się wszyscy; sam Maćko był nieswój, Jagienka czyniła, zwracając się ku borowi, znaki krzyża. Anulka zaś Sieciechówna próżno szukała co chwila na swych ubranych w spodenki kolanach fartucha i nie znajdując nic, czym by mogła oczy przysłonić, przysłaniała je palcami, które wnet stawały się mokre od łez jedna za drugą kapiących.
Jednakże w porze wieczornego udoju, właśnie gdy słońce miało zachodzić, Czech wrócił — i nie sam, jeno z jakąś ludzką postacią, którą pędził przed sobą na powrozie. Wypadli zaraz wszyscy ku niemu z okrzykami i radością, ale umilkli na widok owej postaci, która była mała, kosołapa [427], zarosła, czarna i przybrana w skóry wilcze.
— W imię Ojca i Syna, cożeś to za bezerę [428]sprowadził? — zawołał ochłonąwszy Maćko.
— A co mi tam — odrzekł giermek — powiada, że człowiek i smolarz [429], ale czy prawda — nie wiem.
— Oj, nie człowiek to, nie człowiek! — ozwał się Wit.
Lecz Maćko nakazał mu milczenie, za czym jął bacznie przypatrywać się schwytanemu i nagle rzekł:
— Przeżegnaj się! duchem [430]mi się tu przeżegnaj!…
— Pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał jeniec i przeżegnawszy się co prędzej, odetchnął głęboko, spojrzał z większą ufnością na zgromadzonych i powtórzył:
— Pochwalony Jezus Chrystus! — bom ja też nie wiedział, czylim w krześcijańskich, czy w diabelskich rękach. O Jezu!…
— Nie bój się. Między krześcijany jesteś, którzy radzi [431]mszy świętej słuchają. Cóżeś zacz [432]?
Smolarz, panie, budnik [433]. Jest nas siedmiu w budach z babami i dziećmi.
— Jakoż daleko stąd?
— O dziesięć stajań [434]niespełna.
— Którędyż do miasta chadzacie?
— Mamy swoją drogę za Czarcim Wądołem.
— Za czarcim? Przeżegnaj no się jeszcze raz!
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.
— To dobrze. A wóz tą drogą przejdzie?
— Teraz grząsko wszędy [435], chociaż tam nie tak jak na gościńcu, bo wądołem [436]wiater dmie i błoto suszy. Jeno do Bud bieda, ale i do Bud znający bór pomału przeprowadzi.
— Za skojca [437]przeprowadzisz? ba! niechby za dwa!
Smolarz podjął się chętnie, wyprosiwszy jeszcze pół bochenka chleba, bo w lesie, chociaż głodem nie przymierali, ale chleba z dawna nie widzieli.
Ułożono, że wyjadą nazajutrz rano, gdyż pod wieczór było „niedobrze”.
O Borucie mówił smolarz, że okrutnie czasem „burzy” w boru, ale prostactwu krzywdy nie czyni i zazdrosnym będąc o księstwo łęczyckie, innych diabłów po chrustach gania. Źle tylko spotkać się z nim w nocy, zwłaszcza gdy człek napity [438]. W dzień i po trzeźwemu nie ma przyczyny bać się.
— A wszelakoś się bał? — rzekł Maćko.
— Bo mnie ten rycerz niespodzianie chycili [439]z mocą taką, że myślałem, iże nie człowiek.
Więc Jagienka poczęła się śmiać, że to oni wszyscy smolarza poczytali [440]za coś „paskudnego”, a smolarz ich. Śmiała się z nią razem i Anula Sieciechówna, aż Maćko rzekł: