— Wezmę ją jutro przed się na koń i tak pojedziem — rzekł.
— A jakoże tam? śpi? — zapytał Maćko.
— Czasem kwili trochę, ale nie wiem, przez sen—li czy na jawie, a nie chcę wchodzić, aby się nie przelękła.
Dalszą rozmowę przerwał im Czech, który ujrzawszy Zbyszka, zawołał:
— O, to i wasza miłość na nogach? No, czas mi! Konie gotowe i stary diabeł przywiązan do siodła. Wkrótce zaświta, bo teraz noc krótka. Ostawajcie z Bogiem, wasze miłoście!
— Jedź z Bogiem, a zdrowo!
Ale Hlawa odciągnął jeszcze Maćka na bok i rzekł:
— Chciałem też pięknie prosić, w razie gdyby co zaszło… wiecie, panie… aby jakowe nieszczęście albo co… aby pchnąć zaraz pachołka na łeb do Spychowa. Jeślibyśmy zaś już wyjechali, niech nas goni!
— Dobrze — rzekł Maćko. — Zabaczyłem [1117]ci też powiedzieć, byś Jagienkę do Płocka wiózł, rozumiesz! Idź tam do biskupa i powiedz mu, kto ona jest, że opatowa chrześniaczka, dla której jest u biskupa testament, dalej proś dla niej o opiekuństwo, bo to też stoi w testamencie.
— Jeśli zaś biskup każe nam ostać w Płocku?
— Słuchaj go we wszystkim i uczyń, jako poradzi.
— Tak i będzie, panie. Z Bogiem!
— Z Bogiem.
Rozdział dwudziesty czwarty
Rycerz Arnold, dowiedziawszy się nazajutrz o ucieczce służki zakonnej, uśmiechnął się pod wąsem, ale rzekł to samo, co Maćką: że albo ją wilcy zjedzą, albo Litwini zabiją. Jakoż było to prawdopodobne, albowiem ludność miejscowa, litewskiego pochodzenia, nienawidziła Zakonu i wszystkiego, co miało z nim styczność. Chłopi częścią pouciekali do Skirwoiłły, częścią poburzyli się [1118]i pomordowawszy tu i ówdzie Niemców, pokryli się razem z rodzinami i dobytkiem w niedostępnych głębiach leśnych. Szukano jednakże na drugi dzień służki, ale bez skutku, bo niezbyt gorliwie, a to z tej przyczyny, że Maćko i Zbyszko, mając głowy zajęte czym innym, nie wydali dość surowych rozkazów. Pilno im było jechać ku Mazowszu i chcieli zaraz o wschodzie słońca wyruszyć, ale nie mogli tego uczynić, gdyż Danuśka usnęła nade dniem głęboko i Zbyszko nie dał jej budzić. Słyszał ją, jak „kwiliła” w nocy, domyślał się, że nie spała, więc teraz wiele sobie dobrego z tego snu obiecywał. Dwukrotnie zakradał się do chaty i dwukrotnie widział przy świetle wpadającym przez szpary między bierwionami jej zamknięte oczy, otworzone usta i mocne rumieńce na twarzy, takie, jakie mają głęboko uśpione dzieci. Topniało w nim wówczas z rozrzewnienia serce i mówił do niej: „Daj ci Bóg wypoczynek i zdrowie, kwiatuszku najmilszy!” A potem mówił jeszcze: „Skończona twoja niedola, skończone płakanie, a da Pan Jezus miłosierny, to szczęśliwość będzie jako te wody rzeczne nieprzepłynione”. Przy tym, mając prostą i dobrotliwą duszę, wznosił ją ku Bogu i zapytywał sam siebie: czym by się wywdzięczyć, czym by się wypłacić, co by jakiemu kościołowi ofiarować z dostatków, z ziarna, ze stad, z wosku albo z innych podobnych, miłych boskiej potędze rzeczy? Byłby nawet zaraz ślubował i wymienił dokładnie, co ofiaruje, ale wolał zaczekać, nie wiedząc bowiem, w jakim zdrowiu Danuśka się rozbudzi i czy się rozbudzi przytomna, nie miał jeszcze pewności, czy będzie za co dziękować.
Maćko, chociaż rozumiał, że będą zupełnie bezpieczni dopiero w krajach księcia Janusza, był jednak także zdania, że nie należy Danusi mącić tego spoczynku, który mógł być dla niej zbawieniem, więc trzymał wprawdzie w pogotowiu parobków i juczne konie, ale czekał.
Wszelako gdy minęło południe, a ona wciąż spała jeszcze, poczęli się niepokoić. Zbyszko, który ustawicznie zaglądał przez szpary i przez drzwi, wszedł wreszcie po raz trzeci do chaty i siadł na pieńku, który wczorajszego wieczoru służka przyciągnęła do posłania i na którym przebierała Danusię.
Siadł i wpatrzył się w nią, ona nie otworzyła wcale oczu, ale po upływie takiego czasu, jakiego potrzeba by na odmówienie bez pośpiechu „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”, drgnęły nieco jej usta i wyszeptała, jakby widząc przez zamknięte powieki:
— Zbyszko…
On zaś rzucił się w jednej chwili przed nią na kolana, chwycił jej wychudzone ręce i całując je z uniesieniem, jął mówić przerywanym głosem:
— Bogu dzięki! Danuśka! poznałaś mnie!
Głoś jego rozbudził ją zupełnie, więc siadła na posłaniu i z otwartymi już oczyma powtórzyła:
— Zbyszko…
I poczęła mrugać, a następnie rozglądać się naokoło jakoby ze zdziwieniem.
— Już ty nie w niewoli! — mówił Zbyszko. — Wydarłem cię im i do Spychowa jedziem!
Ale ona wysunęła dłonie z jego rąk i rzekła:
— To wszystko przez to, że tatusiowego pozwoleństwa nie było. Gdzie pani [1119]?
— Przebudźże ty się, jagódko. Księżna daleko, a my cię Niemcom odjęli [1120].
Na to ona, jakby nie słysząc tych słów i jakby sobie coś przypominając:
— Zabrali mi też luteńkę [1121]i o mur rozbili — hej!
— Na miły Bóg! — zawołał Zbyszko.
I dopiero spostrzegł, że oczy jej są nieprzytomne i błyszczące, a policzki pałają [1122]. W tejże chwili mignęła mu przez głowę myśl, że ona może być ciężko chora i że wymówiła dwukrotnie jego imię tylko dlatego, że się jej majaczył w gorączce.
Więc zadrżało w nim serce z przerażenia i pot zimny pokrył mu czoło.
— Danuśka! — rzekł — widziszże ty mnie i rozumiesz?
A ona odrzekła głosem pokornej prośby:
— Pić… Wody!
— Jezu miłosierny!
I wyskoczył z izby. Przed drzwiami potrącił starego Maćka, który szedł właśnie zobaczyć, jak tam jest — i rzuciwszy mu jedno słowo: „Wody!” — przebiegł pędem ku strumieniowi, płynącemu w pobliżu wśród gęstwy i mchów leśnych.
Po chwili wrócił z napełnionym naczyniem i podał je Danusi, która poczęła pić chciwie. Przedtem jeszcze wszedł do izby Maćko i popatrzywszy na chorą, spochmurniał widocznie.
— W gorętwie [1123]jest? — rzekł.
— Tak! — jęknął Zbyszko.
— Rozumie, co mówisz?
— Nie.
Stary zmarszczył brwi, po czym podniósł rękę i począł dłonią trzeć po karku i potylicy.
— Co robić?
— Nie wiem.
— Jedna jest tylko rzecz — zaczął Maćko.
Ale Danusia przerwała mu w tej chwili. Skończywszy pić, utkwiła w nim swe rozszerzone przez gorączkę źrenice, po czym rzekła: