— Nie je nic, nie pije, jeno [1666]się cięgiem [1667]śmieje — rzekła Jagienka.
— Pójdźmy do niego. Zbyszko też tam musi być.
Ale Zbyszko krótko zabawił [1668]przy Jurandzie, który nikogo nie poznawał — i poszedł następnie do Danusinej trumny, do podziemia. Tam zabawił dopóty, dopóki stary Tolima nie przyszedł szukać go na posiłek. Wychodząc, zauważył przy blasku pochodni, że na trumnie pełno było wianuszków z chabru i z nagietków, a naokół wymieciona czysto polepa [1669]przytrząśnięta była tatarakiem, kaczeńcem i kwiatem lipowym, który roznosił woń miodową. Więc wezbrało w młodzianku na ten widok serce i zapytał:
— Któż to tak zdobi tę truchełkę?
— Panna ze Zgorzelic — odpowiedział Tolima.
Młody rycerz nie rzekł na to nic, ale w chwilę później, ujrzawszy Jagienkę, pochylił się nagle do jej kolan i objąwszy je, zawołał:
— Bógże ci zapłać za twoją poczciwość i za one kwiecie dla Danuśki.
I to rzekłszy, rozpłakał się rzewnie, a ona objęła mu rękoma głowę jak siostra, która pragnie kwilącego brata utulić, i rzekła:
— Oj, mój Zbyszku, rada by ja cię bardziej pocieszyć!
Po czym łzy obfite puściły się i jej z oczu.
Rozdział trzydziesty siódmy
Jurand umarł w kilka dni później. Przez cały tydzień odprawiał ksiądz Kaleb nabożeństwo nad jego ciałem, które nie psuło się wcale — w czym wszyscy cud Boży widzieli — i przez cały tydzień roiło się od gości w Spychowie. Potem przyszedł czas ciszy, jaki zwykle bywa po pogrzebach. Zbyszko chadzał do podziemia, a czasem też z kuszą do boru, z której zresztą nie strzelał do zwierza, jeno [1670]chodził w zapamiętaniu [1671], aż wreszcie pewnego wieczora przyszedł do izby, w której dziewczyny siedziały z Maćkiem i Hlawą — i niespodzianie rzekł:
— Posłuchajcie, co powiem! Nie płuży [1672]smutek nikomu, a przez to lepiej wam do Bogdańca i do Zgorzelic wracać niżeli tu w smutku siedzieć.
Nastało milczenie, wszyscy bowiem odgadli, że to będzie wielkiej wagi rozmowa — i dopiero po chwili ozwał się Maćko:
— Lepiej nam, ale i tobie lepiej.
Lecz Zbyszko potrząsnął swymi jasnymi włosami.
— Nie! — rzekł — wrócę, da Bóg, i ja do Bogdańca, ale teraz w inną mi trzeba drogę.
— Hej! — zawołał Maćko. — Mówiłem, że koniec, a tu nie koniec! Bójże ty się Boga, Zbyszku!
— Przecie wiecie, iżem ślubował.
— To to jest przyczyna? Nie masz [1673]Danuśki, nie masz i ślubowania. Śmierć cię od przysięgi zwolniła.
— Moja by mnie zwolniła, ale nie jej. Na rycerską cześć ja Bogu przysięgał! Jakoże chcecie? Na rycerską cześć!
Każde słowo o rycerskiej czci wywierało na Maćku jakby czarodziejski wpływ. W życiu, prócz przykazań boskich i kościelnych, niewielu się innymi kierował, ale natomiast tymi kilkoma kierował się niezachwianie.
— Ja ci nie mówię, żebyś przysięgi nie dotrzymał — rzekł.
— Jeno co?
— Jeno to, żeś młody i że na wszystko masz czas. Jedź teraz z nami; wypoczniesz — z żalu i boleści się otrząśniesz — a potem ruszysz, dokąd zechcesz.
— To już wam tak szczerze jak na spowiedzi powiem — odrzekł Zbyszko. — Jeżdżę, widzicie, gdzie trzeba, gadam z wami, jem i piję jak każdy człowiek, a sprawiedliwie mówię, że we wnątrzu [1674]i w duszy rady sobie nijakiej dać nie mogę. Nic, jedno smutek we mnie, nic, jedno boleść, nic, jedno te gorzkie śluzy [1675]— same mi z oczu płyną!
— To ci właśnie między obcymi będzie najgorzej.
— Nie! — mówił Zbyszko. — Bóg widzi, że do reszty bym skapiał [1676]w Bogdańcu. Kiedy wam mówię, że nie mogę, to nie mogę! Wojny mi trza, bo w polu łacniej [1677]przepomnieć [1678]. Czuję, że jak ślubu dokonam, jak onej [1679]zbawionej duszy będę mógł rzec: wszystkom ci spełnił, com przyobiecał — dopiero mnie popuści. A pierwej — nie! Nie utrzymalibyście mnie i na powrozie w Bogdańcu…
Po tych słowach stało się w izbie cicho, tak że słychać było muchy latające pod pułapem.
— Ma-li skapieć w Bogdańcu, to niech lepiej jedzie — ozwała się wreszcie Jagienka.
Maćko założył obie ręce na kark, jak miał zwyczaj czynić w chwilach wielkiego frasunku [1680], po czym westchnął ciężko i rzekł:
— Ej, mocny Boże!…
Jagienka zaś mówiła dalej:
— Zbyszku, ale ty przysięgnij, że jeżeli cię Bóg zachowa, to nie ostaniesz tutaj, jeno powrócisz do nas.
— Co bym nie miał wrócić! Jużci nie ominę Spychowa, ale tu nie ostanę.
— Bo — ciągnęła dalej cichszym nieco głosem dziewczyna — jeśli ci o tę truchełkę chodzi, to my ci ją zawieziem do Krześni…
— Jaguś! — zawołał z wybuchem Zbyszko.
I w pierwszej chwili uniesienia i wdzięczności padł jej do nóg.
Rozdział trzydziesty ósmy
Stary rycerz pragnął koniecznie towarzyszyć Zbyszkowi do wojsk księcia Witoldowych [1681], ale ów nie dał sobie nawet o tym mówić. Uparł się jechać sam, bez pocztu, bez wozów, z trzema tylko konnymi pachołkami, z których jeden miał wieźć spyżę [1682], drugi zbroję i ubiory, trzeci niedźwiedzie skóry do spania. Próżno Jagienka i Maćko błagali go, by wziął z sobą chociaż Hlawę, jako giermka wypróbowanej siły i wierności. Uparł się i nie chciał, mówiąc, że trzeba mu o tej boleści, która go toczy [1683], zapomnieć, a obecność giermka przypominałaby mu właśnie wszystko, co było i przeszło.
Ale jeszcze przed jego wyjazdem toczyły się ważne narady nad tym, co uczynić ze Spychowem. Maćko radził tę majętność sprzedać. Mówił, iż to jest ziemia nieszczęsna, która nikomu nie przyniosła nic prócz klęsk i niedoli. W Spychowie dużo było wszelakiego bogactwa, począwszy od pieniędzy aż do zbroi, koni, szat, kożuchów, drogich skór, kosztownych sprzętów i stad, więc Maćkowi chodziło w duszy o to, aby owym bogactwem wspomóc Bogdaniec, który milszy był mu od wszystkich innych ziem. Radzili tedy [1684]nad tym długo, ale Zbyszko żadną miarą nie chciał się zgodzić na sprzedaż.