— Juści mi go żal i głośno to przyświadczam[1599].
— Ludzie mówili, że Niemcy bały się go jak śmierci — odrzekł giermek.
Po chwili zaś zapytał: Wrócim teraz do zamku?
— Przez Niedzbórz — odpowiedział Zbyszko.
Jakoż wstąpili do Niedzborza i zajechali przede dwór, w którym przyjął ich stary dziedzic Żelech. Juranda już nie znaleźli, lecz Żelech powiedział im dobrą nowinę:
— Tarli go tu śniegiem, ledwie nie do kości — rzekł — i wino mu wlewali w gębę, a potem parzyli go w łaźni, gdzie też począł i dychać.
— Żyje? — zapytał z radością Zbyszko, który na tę wieść zapomniał o swoich własnych sprawach.
— Żyje, ale czy wyżyje, Bóg wie, bo dusza nierada z pół drogi wracać.
— Czemu zaś go powieźli?
— Bo przysłali od księcia. Co było pierzyn w domu, to go nimi przykryli i powieźli.
— A nie powiadał o córce nic?
— Ledwie że zaczął dychać; mowy nie odzyskał.
— A inni?
— A inni u Boga już za piecem. Nie będą niebożęta na pasterce, chyba na tej, którą sam Pan Jezus w niebie odprawi.
— Żaden nie ożył?
— Żaden. Chodźcie do izby, miast w sieni rozmawiać. A jeśli chcecie ich widzieć, to leżą wedle[1600] ognia w czeladnej[1601]. Chodźcie do izby.
Lecz oni spieszyli się i nie chcieli wejść, choć stary Żelech ciągnął ich, bo rad łapał ludzi, aby z nimi „ugwarzyć[1602]”. Mieli jeszcze z Niedzborza do Ciechanowa szmat drogi i Zbyszka paliło jak ogniem, by co prędzej zobaczyć Juranda i czegoś się od niego dowiedzieć.
Jechali więc, jak mogli, spiesznie po zawianym gościńcu. Gdy przyjechali, było już po północy i pasterka kończyła się właśnie w zamkowej kaplicy. Do uszu Zbyszka doszedł ryk wołów i beczenie kóz, które to głosy udawali wedle starego zwyczaju pobożni, na pamiątkę tego, że Pan urodził się w stajence. Po mszy przyszła do Zbyszka księżna[1603] z twarzą stroskaną, pełną przestrachu i poczęła wypytywać:
— A Danuśka?
— Nie masz jej. Zali[1604] Jurand nie przemówił, bo jako słyszałem, żyje?
— Jezusie miłosierny!… Kara to boska i gorze[1605] nam! Nie przemówił ci Jurand i leży jak drewno.
— Nie bójcie się, miłościwa pani. Danuśka ostała w Spychowie.
— Skąd wiesz?
— Bo w żadnych saniach ni śladu przyodziewku. Nie byłby ci jej przecie wiózł w jednej kożuszynie.
— Prawda, jak mi Bóg miły!
I wnet oczy poczęły jej błyskać radością, a po chwili zawołała:
— Hej! Jezusiczku, coś się dziś narodził, nie gniew widać Twój, jeno błogosławieństwo jest nad nami.
Zastanowiło ją jednak przybycie Juranda bez dziewczyny, więc pytała dalej:
— Czemu by zaś miał ją ostawiać?
Zbyszko wyłuszczył jej swoje domysły. Wydały się jej one słuszne, ale nie przejmowały jej zbytnią obawą.
— Będzie nam teraz Jurand życie zawdzięczał — rzekła — a po prawdzie, to i tobie, boś i ty jeździł go odgrzebywać. Już by też kamień chyba w piersi miał, żeby się dłużej upierał! Jest też w tym dla niego i przestroga boska, by z Sakramentem świętym nie wojował. Jak tylko się obaczy[1606] a przemówi, zaraz mu to powiem.
— Trzeba, żeby się pierwej[1607] obaczył, gdyż jeszcze nie wiadomo, dlaczego Danuśki nie wziął. A nuż chora?
— Nie powiadaj byle czego! I tak mi markotno[1608], że jej nie ma. Żeby była chora, to by jej nie odjechał!
— Prawda! — rzekł Zbyszko.
I poszli do Juranda. W izbie gorąco było jak w łaźni i widno zupełnie, gdyż na kominie paliły się ogromne kłody sosnowe. Ksiądz Wyszoniek czuwał nad chorym, który leżał na łożu pod niedźwiedzimi skórami, z twarzą bladą, z polepionymi od potu włosami i z zamkniętymi oczyma. Usta miał otwarte i robił piersiami jakby z trudem, ale tak silnie, że aż skóry, którymi był nakryty, podnosiły się i opadały od oddechu.
— Jakoże jest? — spytała księżna.
— Wlałem mu dzbaniec grzanego wina w gębę — odrzekł ksiądz Wyszoniek — i poty na niego przyszły.
— Śpi czy nie śpi?
— Może i nie śpi, bo bokami okrutnie robi.
— A próbowaliście do niego gadać?
— Próbowałem, ale nie odpowiada nic i tak myślę, że przed świtaniem nie przemówi.
— Będziem czekać świtania — rzekła księżna.
Ksiądz Wyszoniek jął[1609] nalegać, by udała się na spoczynek, ale ona nie chciała go słuchać. Chodziło jej zawsze i we wszystkim o to, by dorównać w cnotach chrześcijańskich, a zatem i w doglądaniu chorych, zmarłej królowej Jadwidze, i odkupić swymi zasługami duszę ojca; nie pomijała więc żadnej sposobności, by w chrześcijańskim od wieków kraju okazać się gorliwszą od innych i tym zatrzeć pamięć, że urodziła się w pogaństwie.
A oprócz tego paliła ją chęć, by dowiedzieć się czegoś z ust Juranda o Danusi, nie była bowiem zupełnie o nią spokojna. Siadłszy więc przy jego łożu, poczęła odmawiać różaniec, a następnie i drzemać. Zbyszko, który nie był jeszcze zupełnie zdrów, a w dodatku strudził się nad miarę jazdą nocną, poszedł wkrótce za jej przykładem i po upływie godziny posnęli oboje tak mocno, że byliby może dospali do białego dnia, gdyby nie to, że o świtaniu obudził ich głos dzwonka z zamkowej kaplicy.
Ale głos ów rozbudził i Juranda, który otworzył oczy, siadł nagle na łożu i jął rozglądać się wokół, mrugając przy tym oczyma.
— Pochwalony Jezus Chrystus!… Jakoże wam? — rzekła księżna.
Lecz on widocznie nie oprzytomniał jeszcze, gdyż patrzał na nią, jakby jej nie poznawał, i po chwili zawołał: