— Wyślę wszelako pismo do mistrza, aby zasię wiedział, co oni tu wyrabiają. Źle się poczyna dziać w Zakonie, bo drzewiej posłuch był okrutny, a teraz byle komtur[1457] na swoją rękę poczyna. Dopust Boży, ale za dopustem idzie kara.
Po czym zamyślił się, a po chwili znów począł mówić do dworzan:
— Tego jeno[1458] nie mogłem nijak wyrozumieć, po co oni gościa zabili — i żeby nie to, że pachołek bez broni pojechał, miałbym na niego posądzenie.
— Ba — rzekł ksiądz Wyszoniek — a po cóż by go pachoł miał zabijać, któren[1459] go przedtem nigdy nie widział, a po drugie, choćby i miał broń, jakże mu było jednemu na pięciu uderzyć — i na ich poczty zbrojne.
— Jużci prawda — rzekł książę. — Musiał się im ów gość w czym przeciwić albo może nie chciał tak łgać, jako im było trzeba, bom i to już widział, że mrugali na niego, aby powiedział, że Jurand pierwszy zaczął.
A Mrokota z Mocarzewa rzekł:
— Chwacki[1460] to pachoł, jeśli on temu psu Danveldowi rękę pokruszył — Powiada, że słyszał, jak w Niemcu gnaty chrupnęły — odpowiedział książę — i miarkując z tego, jako się w boru popisał — może to być! Widać i sługa, i pan sierdzite[1461] chłopy. Żeby nie Zbyszko, byłby się tur[1462] na konie rzucił. I Lotaryńczyk, i on wielce się do zratowania księżnej [1463]przyczynili…
— Pewnie, że sierdzity chłop — przywtórzył ksiądz Wyszoniek. — Ot i teraz, ledwie dycha, a jednak się za Jurandem ujął i tamtych pozwał… Takiego właśnie Jurandowi trzeba zięcia.
— Coś ta Jurand inaczej w Krakowie gadał, ale teraz myślę, że się nie przeciwi — rzekł książę.
— Pan Jezus to sprawi — ozwała się księżna, która wszedłszy właśnie w tej chwili, usłyszała koniec rozmowy. — Nie może się Jurand teraz przeciwić, byleby Bóg Zbyszkowi zdrowie powrócił. Ale i z naszej strony musi być też nagroda.
— Najlepsza dla niego nagroda będzie Danuśka, a ja też myślę, że ją dostanie, a to przez tę przyczynę, że jak się baby na co zawezmą, to przeciw nim i taki Jurand nie poradzi.
— Albo nie po sprawiedliwości się zawzięłam? — zapytała księżna. — Żeby Zbyszko był płochy[1464], to nie mówię, ale wierniejszego chyba na świecie nie ma. I dziewczyna też. Krokiem teraz od niego nie odstąpi — i po gębie go gładzi, a on się do niej w boleści śmieje. Aże mi samej czasem śluzy[1465] z oczu pociekną! Sprawiedliwie mówię!… Takiemu kochaniu warto pomóc, bo i Matka Boska rada na szczęśliwość ludzką patrzy.
— Byle była wola boska — rzekł książę — to i szczęśliwość się zdarzy. Ale co prawda, to mało mu przez tę dziewczynę głowy nie ucięli, a teraz znowu tur go starmosił.
— Nie powiadaj, że „przez nią”! — zawołała żywo księżna — boć nie kto inny, jeno Danuśka go w Krakowie zratowała.
— Prawda. Ale żeby nie ona, nie byłby w Lichtensteina bił, aby mu pióra ze łba zedrzeć, a za Lorchego toż by karku tak ochotnie nie nadstawił. Co zasię do nagrody, to rzekłem już, że im obum się należy, i w Ciechanowie ją obmyślę.
— Niczego by Zbyszko tak rad[1466] nie widział jak rycerskiego pasa i złotych ostróg.
Książę uśmiechnął się na to dobrotliwie i odrzekł:
— To niechże mu je dziewczyna poniesie, a gdy krzypota[1467] go popuści, wówczas dopilnujem, aby wszystko wedle zwykłego obyczaju się odbyło. Niech mu wnet poniesie, bo prędka radość najlepsza!
Księżna, usłyszawszy to, uściskała pana wobec dworzan, potem ucałowała kilkakrotnie jego ręce, on zaś uśmiechał się wciąż, a wreszcie rzekł:
— Widzicie… No! dobra ci rzecz do głowy przyszła! Że też to Duch Św. i niewiastom krzyny rozumu nie poskąpił! Zawołajże teraz dziewczynę.
— Danuśka! Danuśka! — zawołała księżna.
I po chwili we drzwiach bocznej komory ukazała się Danusia, z zaczerwienionymi od bezsenności oczyma i z dwojakami[1468] w ręku, pełnymi dymiącej kaszy, którą ksiądz Wyszoniek okładał potłuczone kości Zbyszka, a którą stara dwórka właśnie przed chwilą jej oddała.
— Pójdźże tu jeno do mnie, sierotko! — rzekł książę Janusz. — Postaw dwojaki i chodź.
I gdy zbliżyła się z pewną nieśmiałością, „Pan” bowiem wzbudzał w niej zawsze pewną obawę, przygarnął ją z dobrocią do siebie i począł gładzić po twarzy, mówiąc:
– Ano, bieda na cię, dziecko, przyszła — co?
— Jużci! — odpowiedziała Danusia.
I mając smutek w sercu, a łzy na pogotowiu, poczęła zaraz płakać, ale cichutko, by księcia nie urazić; on zaś znów spytał:
— Czegóż płaczesz?
— Bo Zbyszko chory — odrzekła, wkładając piąstki w oczy.
— Nie bój się, nic mu nie będzie. Prawda, ojcze Wyszońku?
— Hej! bliżej mu ta za wolą boską do ślubu niż do truchły[1469] — odpowiedział dobry ksiądz Wyszoniek.
A książę rzekł:
— Poczekaj! tymczasem dam ci dla niego lek, któren mu ulży albo go i całkiem uzdrowi.
— Balsam Krzyżaki przysłały? — zawołała żywo Danusia, odejmując od oczu ręce.
— Tym, co Krzyżaki przyślą, psa lepiej posmaruj, nie zaś rycerzyka, którego miłujesz. Ale ja dam ci co innego.
Po czym zwrócił się do dworzan i zawołał:
— Chybaj[1470] mi ta który do komory po ostrogi i pas!
Po chwili zaś, gdy mu je przyniesiono, rzekł do Danusi:
— Bierz, a nieś Zbyszkowi — i powiedz mu, że od tej pory jest przepasan[1471]. Jeśli zamrze, to przed Bogiem jako miles cinctus[1472] stanie, a jeśli nie — to reszty w Ciechanowie albo w Warszawie dopełnim.