Выбрать главу

Kiedy rozstała się z Jaktem, nie przyszła natychmiast do biura burmistrza, żeby odwiedzić Grega. Ruszyła przez centrum Milagre. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno… ile dni temu… zebrał się tu pijany, wściekły tłum, który podniecił się aż do morderczej pasji. Teraz trwała cisza. Odrosła nawet zdeptana trawa… z wyjątkiem jednej błotnistej kałuży, która nie chciała wyschnąć.

Jednak nie było tu spokoju. Przeciwnie. Kiedy panował spokój, w sercu miasteczka przez cały dzień krzątali się ludzie. Teraz owszem, widziała kilku, ale byli posępni, niemal lękliwi. Chodzili spuszczając głowy, obserwowali ziemię pod nogami, jakby w strachu, że natychmiast się przewrócą, gdy tylko przestaną uważać.

Ten nastrój brał się częściowo ze wstydu, uznała Valentine. We wszystkich budynkach wyrwy ziały w miejscach, gdzie wyjęto kamienie i cegły na budowę kaplicy. Widziała wiele takich otworów.

Podejrzewała jednak, że raczej strach niż wstyd zabiły życie w tym miejscu. Nikt nie przyznawał się wprost, słyszała jednak dość uwag, dostrzegała dość ukradkowych spojrzeń w stronę wzgórz na północ od miasteczka, by wiedzieć. To nie lęk przed nadlatującą flotą przytłaczał kolonię. Nie wstyd po rzezi lasu pequeninos. To robale. Ciemne sylwetki widoczne z rzadka na wzgórzach czy łąkach wokół miasta. Koszmarne sny dzieci, które je widziały. Mdlący strach w sercach dorosłych. Wciąż wypożyczano z biblioteki filmy historyczne z okresu Wojen z Robalami; koloniści obsesyjnie pragnęli bez przerwy oglądać ludzkie zwycięstwo. A patrząc, karmili swe lęki. W swojej pierwszej książce Ender odmalował wizerunek pięknej i godnej podziwu kultury kopca. Ten obraz jednak rozwiał się zupełnie w umysłach wielu, może wszystkich ludzi. Cierpieli przecież straszliwą karę, tkwili w więzieniu pilnowanym przez robotnice królowej kopca.

Czy cała nasza praca poszła na marne, myślała Valentine. Ja, historyk, filozof Demostenes, uczyłam ludzi, by nie czuli strachu przed obcymi, by widzieli w nich ramenów. I Ender z jego słynnymi dziełami, Królową Kopca, Hegemonem, Życiem Człowieka… Czym była siła ich oddziaływania w porównaniu z instynktowną grozą na widok tych przerośniętych, niebezpiecznych owadów? Cywilizacja to tylko maska; w chwilach kryzysu stajemy się znowu małpami, zapominając o roli racjonalnego dwunoga. Znowu jesteśmy kudłatym małpoludem, który z otworu jaskini wrzeszczy na przeciwnika, pragnąc tylko, by sobie poszedł… i ściska ciężki kamień, by go użyć, kiedy tylko tamten podejdzie bliżej.

Teraz znowu znalazła się w czystym, bezpiecznym miejscu. Spokojnym, chociaż służyło za więzienie, nie tylko za ośrodek władzy. W miejscu, gdzie w robalach widziano sprzymierzeńców, a przynajmniej konieczną dla zachowania porządku siłę, nie dopuszczającą przeciwników do siebie. Są jednak ludzie, uświadomiła sobie Valentine, zdolni do przezwyciężenia zwierzęcych instynktów.

Kiedy otworzyła drzwi celi, Olhado i Grego leżeli na pryczach, a kartki papieru zaścielały podłogę i stół — niektóre gładkie, inne zgniecione w kulki. Papier zakrywał nawet terminal, więc ekran nie mógł działać, choćby komputer był włączony. Cela przypominała typowy pokój nastolatka, kompletny, łącznie z nogami Grega wyciągniętymi w górę i bosymi stopami tańczącymi w dziwacznym rytmie, skręcanymi w powietrzu tam i z powrotem, tam i z powrotem. Jaką muzykę słyszał?

— Boa tarde, Tia Valentina — zawołał Olhado. Grego nawet nie spojrzał.

— Przerwałam wam?

— W samą porę — odparł Olhado. — Jesteśmy na progu ponownej konceptualizacji wszechświata. Odkryliśmy świetlaną zasadę, że czego zapragniesz, to się stanie, a żywe istoty wyskakują z niczego, kiedy są potrzebne.

— Czego zapragnę, to się stanie — powtórzyła Valentine. — A mogę zapragnąć lotów szybszych niż światło?

— W tej chwili Grego przelicza to w pamięci, jest więc funkcjonalnie martwy. Ale tak. Chyba coś mamy. Przed chwilą krzyczał i tańczył. Doznaliśmy olśnienia typu maszyny do szycia.

— Czego? — zdziwiła się Valentine.

— To znany przykład z historii nauki — wyjaśnił Olhado. — Ludzie, którzy próbowali wynaleźć maszynę do szycia, ponosili klęski, ponieważ usiłowali imitować ruchy szycia ręcznego: przebijanie materiału igłą, która ciągnie za sobą nitkę przewleczoną przez ucho w tylnej części. Wydawało się to oczywiste. Aż wreszcie ktoś wymyślił, żeby to uszko ustawić na czubku igły i użyć dwóch nici zamiast jednej. Całkowicie nienaturalne, przeciwintuicyjne podejście, którego, szczerze mówiąc, wciąż nie rozumiem.

— To znaczy, że mamy przeszyć sobie drogę w przestrzeni? — zapytała Valentine.

— W pewnym sensie. Linia prosta niekoniecznie jest najkrótszą drogą między dwoma punktami. Pomysł wziął się z czegoś, co Andrew usłyszał od królowej kopca. Kiedy tworzą nową królową, przywołują jakąś istotę z alternatywnej czasoprzestrzeni. Grego rzucił się na to jak boa, że istnieje rzeczywista przestrzeń nierzeczywista. Nie pytaj nawet, co miał na myśli. Ja żyję z robienia cegieł.

— Nierzeczywista przestrzeń rzeczywista — odezwał się Grego. — Zupełnie na odwrót.

— Martwy się przebudził — zauważył Olhado.

— Siadaj, Valentine — zaprosił ją Grego. — Cela niewielka, ale dla mnie jest domem. Opis matematyczny jest ciągle dość zwariowany, ale chyba wszystko pasuje. Posiedzimy nad tym z Jane. Musi wykonać parę ciężkich przeliczeń i kilka symulacji. Ale jeśli królowa kopca ma rację i rzeczywiście istnieje przestrzeń tak uniwersalnie przyległa do naszej, że filoty mogą w dowolnym punkcie przenikać stamtąd do nas… I jeśli założymy, że możliwe jest przejście w drugą stronę… I jeśli królowa kopca nie myli się twierdząc, że ta inna przestrzeń zawiera filoty, jak nasza, ale w tej innej przestrzeni… nazwijmy ją Zewnętrzem… filoty nie są zorganizowane zgodnie z prawami natury, ale istnieją jako możliwości… Wtedy może działać…

— Strasznie dużo tych jeśli — zauważyła Valentine.

— Zapomniałaś — wtrącił Olhado. — Zaczęliśmy od założenia, że czego zapragniesz, to się stanie.

— Zgadza się, zapomniałem o tym powiedzieć — przyznał Grego. — Zakładamy również, że królowa kopca słusznie tłumaczy, że niezorganizowane filoty reagują na wzorce w czyimś umyśle, natychmiast przyjmując każdą rolę, jaka w tym wzorcu jest osiągalna. Tak że rzeczy zrozumiane w Zewnętrzu, natychmiast zaczynają egzystować tutaj.

— Wszystko to jest całkowicie jasne — stwierdziła Valentine. — Dziwię się tylko, że wcześniej na to nie wpadłeś.

— Fakt. Zatem, oto co robimy. Zamiast fizycznie przenosić wszystkie cząstki tworzące kosmolot, pasażerów i ładunek od gwiazdy A do gwiazdy B, wyobrażamy je sobie… to znaczy całkowity wzorzec, łącznie ze wszystkimi składowymi ludzi… jako istniejące nie we Wnętrzu, ale w Zewnętrzu. W tym momencie filoty tworzące statek i ludzi dezorganizują się, przeskakują do Zewnętrza i składają na powrót według znajomego wzorca. A potem powtarzamy całość i przeskakujemy do Wnętrza. Ale teraz jesteśmy już przy gwieździe B, w miarę możliwości na bezpiecznie dalekiej orbicie.

— Jeżeli każdy punkt w naszej przestrzeni odpowiada punktowi w Zewnętrzu, to czy nie trzeba będzie odbyć całej podróży tam zamiast tutaj? — spytała Valentine.

— Tam są inne reguły — wyjaśnił Grego. — Tam nie ma „gdzie”. Załóżmy, że w naszej przestrzeni „gdzie”, czyli relatywne położenie, jest tylko sztucznym porządkiem przestrzeganym przez filoty. To konwencja. Tak samo jak odległość, skoro już o tym mowa. Mierzymy odległość czasem, jaki zajmuje jej pokonanie… ale ten czas jest potrzebny, ponieważ filoty, z których składa się materia i energia, przestrzegają konwencji praw natury. Takich jak prędkość światła.