Lecz ulga nie trwała długo. Qing-jao widziała na ścianie trochę zmętniała plamę, gdzie smar z czoła zanieczyścił lśniącą, wypolerowaną powierzchnię. Bogowie przemówili w niej, przypominając, że jest równie brudna jak przedtem. Odrobina bólu nie zadośćuczyni niegodności.
Znowu uderzyła głową o ścianę. Tym razem jednak ból był o wiele mniejszy. Znowu i znowu… aż pojęła, że wbrew jej woli ciało cofa się przed uderzeniem, odmawia sprawiania sobie cierpienia. To pomogło jej zrozumieć, czemu bogowie tak nią pogardzali: za tę słabość, przez którą nie potrafiła zmusić do posłuszeństwa własnego ciała. Ale nie była bezradna. Może oszustwem skłonić je do wykonywania poleceń woli.
Wybrała największy z posągów, wysokości prawie trzech metrów. Była to brązowa statua idącego mężczyzny, z mieczem w uniesionej dłoni. Miała dość załamań i wystających części, by Qing-jao zdołała wspiąć się na nią. Palce ześlizgiwały się, ale nie rezygnowała, póki nie stanęła na ramionach posągu. Jedną ręką trzymała się hełmu, drugą miecza.
Przez moment, gdy dotknęła klingi, myślała, czy nie spróbować przeciąć sobie krtani… wtedy przecież nie mogłaby już oddychać. Ale to nie było prawdziwe ostrze, miecz okazał się całkiem tępy, a w dodatku nie umiała ułożyć szyi pod właściwym kątem. Wróciła zatem do pierwszego planu.
Kilka razy odetchnęła głęboko, splotła ręce za plecami i padła do przodu. Wyląduje na głowie; to będzie koniec tej nieczystości.
Gdy jednak podłoga mknęła już ku niej, straciła panowanie. Krzyknęła; czuła za plecami, jak ręce wyrywają się z własnego uścisku, przesuwają do przodu, by złagodzić upadek. Za późno, pomyślała z posępną satysfakcją.
Wtedy uderzyła głową o podłogę i wszystko zalała czerń.
Qing-jao przebudziła się, odczuwając drętwy ból w ramieniu i ostry ból głowy. Odzywały się przy każdym poruszeniu. Jednak żyła. Kiedy zdołała otworzyć oczy, zobaczyła, że jest ciemno. Czyżby zapadła już noc? Nie potrafiła ruszyć lewą ręką, tą obolałą; zauważyła na łokciu brzydki, czerwony siniec i pomyślała, że przy upadku pewnie coś złamała.
Spostrzegła również, że dłonie wciąż pokrywa czarna maź. Znowu poczuła własny nieznośny brud: wyrok bogów. Widać próba samobójstwa nie zadowoliła ich. Bogowie nie pozwolą jej tak łatwo uciec przed swym sądem.
Co mogę zrobić? — pytała w rozpaczy. Jak mogę oczyścić się przed wami, bogowie? Qing-jao, moja przodkini-serca, ukaż mi, jak zasłużyć, by bogowie osądzili mnie łagodnie?
Na myśl przyszła jej pieśń miłosna Qing-jao, „Rozdzieleni”, jeden z pierwszych wierszy, jakie ojciec dał jej do nauczenia na pamięć. Miała wtedy trzy lata. Wkrótce potem powiedział jej, że mama umrze. Teraz nadszedł odpowiedni moment, by do niego wrócić: czyż nie była rozdzielona z łaską bogów? Czy nie musiała znów się z nimi połączyć, by przyjęli ją jako jedną z prawdziwie bogosłyszących?
Księżyc oblewający zachodnią alkowę oznaczał, że to bóg, nie ludzki kochanek opiewany był w tym wierszu. Odniesienia do zachodu zawsze oznaczały, że chodzi o bogów. Li Qing-jao odpowiedziała na modlitwę malej Hań Qing-jao i przesłała, jej ten wiersz, by uleczyć cierpienie, którego nie da się usunąć — nieczystość ciała.
Czym był miłosny list? — myślała Qing-jao. Linie powracających gęsi? Przecież w tej sali nie ma gęsi. Płatki tańczące nad potokiem? Nie ma tu żadnych płatków ani nie płynie potok.
„A jednak gdy spuszczam wzrok, radość ogarnia me serce”. To jest wskazówka, rozwiązanie. Qing-jao była tego pewna. Wolno, ostrożnie przewróciła się na brzuch. Raz tylko spróbowała się oprzeć na lewej ręce, ale gdy ugięła łokieć, z bólu niemal straciła przytomność. Wreszcie uklękła z pochyloną głową, wsparta na prawej ręce. Ze spuszczonym wzrokiem. Wiersz obiecywał, że radość ogarnie jej serce.
Nie poczuła się lepiej — była nadal brudna i obolała. Spojrzenie w dół nie ukazało jej niczego, jedynie wypolerowane deski podłogi i słoje drewna, falistymi liniami sięgające spomiędzy kolan aż do brzegu sali.
Linie. Linie słojów, linie gęsi. A czy na słoje drewna nie można popatrzyć jak na bystry potok? Musi podążyć za nimi jak te gęsi; musi tańczyć nad bystrymi potokami jak płatki. To właśnie oznaczała obietnica wiersza: kiedy opuści wzrok, radość ogarnie jej serce.
Wybrała jeden słój, ciemniejszą linię jak rzekę wijącą się po jaśniejszym drewnie. Od razu wiedziała, że to właśnie jest potok, za którym ma podążyć. Nie śmiała dotykać go palcem — brudnym i niegodnym. Musiała prześledzić go lekko, tak jak gęsi muskają powietrze, jak płatek dotyka strumienia. Jedynie spojrzeniem wolno jej podążać wzdłuż linii.
Zaczęła ją śledzić, przesuwać się wzdłuż niej aż do ściany. Kilka razy poruszyła się tak szybko, że zgubiła ją, zapomniała, która to była. Natychmiast odnajdywała ją znowu, a przynajmniej taką miała nadzieję. Dotarła do ściany. Czy to wystarczy? Czy bogowie są zadowoleni?
Prawie, ale nie całkiem. Kiedy spojrzenie ześlizgiwało się z linii, nie była pewna, czy powraca do tej samej. Płatki nie przeskakują od strumienia do strumienia. Musiała prześledzić właściwą linię przez całą jej długość. Tym razem zaczęła od samej ściany, pochylona bardzo nisko, by poruszenia ręki nie odwracały uwagi. Przesuwała się powoli, nie pozwalając sobie choćby mrugnąć, nawet gdy piekły ją oczy. Wiedziała, że jeśli zgubi słój, wzdłuż którego podąża, czeka ją powrót i rozpoczęcie drogi od początku. Musiała wypełnić zadanie doskonale; inaczej utraci ono swą moc oczyszczenia.
Trwało to całą wieczność. Owszem, mrugała, ale nie instynktownie, nieprzypadkowo. Kiedy oczy piekły zbyt mocno, schylała głowę, aż lewe znalazło się wprost nad słojem. Wtedy dopiero na chwilę zamykała prawe. Gdy odczuło ulgę, otwierała je, przesuwała ponad linię w drewnie i przymykała lewe. W ten sposób dotarła do środka sali; deska kończyła się tutaj i łączyła z następną.
Qing-jao nie była pewna, czy to wystarczy, czy może skończyć po jednej desce, czy raczej powinna poszukać innego słoja i podążyć wzdłuż niego. Zrobiła ruch, jakby chciała się podnieść — sprawdzała bogów, przekonywała się, czy są z niej zadowoleni. Wyprostowała się i nie poczuła niczego. Wstała i nadal była swobodna.
Aha! Byli usatysfakcjonowani, zadowoleni z niej. Teraz maź na skórze wydawała się ledwie odrobiną olejku. Nie musiała się myć… nie w tej chwili. Znalazła inny sposób, by się oczyścić, by ukazać bogom swe oddanie. Wolno ułożyła się na podłodze, uśmiechnięta, płacząc cicho z radości. Li Qing-jao, moja przodkini-serca, dzięki ci za to, że wskazałaś mi ten sposób. Teraz połączyłam się z bogami; rozłąka dobiegła końca. Mamo, znowu jestem z tobą, czysta i godna. Biały Tygrysie Zachodu, stałam się dostatecznie czysta, by położyć dłonie na twym futrze i nie skalać go.
Dotknęły jej czyjeś ręce… Ręce ojca, unoszące ją w górę. Krople wody upadły na twarz, na nagą skórę — łzy ojca.
— Żyjesz — wyszeptał. — Moja bogosłysząca, moja najukochańsza, moja córeczko, moje życie, moja Jaśniejąca Blaskiem, świeć nadal.