— I tam właśnie zaczął się wszechświat.
— Chyba w to wierzę — potwierdził Olhado. — Myślę, że to prawda.
— Czyli wszystko działa w ten sposób, ponieważ zawsze w ten sposób działało — podsumowała Valentine.
— Rzeczywistość funkcjonuje w taki sposób, ponieważ rzeczywistość tym właśnie jest. Cokolwiek działa inaczej, staje się znowu chaosem. Cokolwiek działa tak właśnie, staje się rzeczywistością. Zawsze istnieje linia podziału.
— Uwielbiam tę ideę — oznajmił Grego. — Bo jeśli zaczęliśmy już bawić się natychmiastowymi przeskokami w naszej rzeczywistości, co nas powstrzyma od szukania innych? Całych nowych wszechświatów?
— Albo tworzenia innych — dodał Olhado.
— Akurat — mruknął Grego. — Jakbyśmy ty albo ja potrafili utrzymać w głowie wzorzec całego wszechświata.
— Może Jane potrafi — zasugerował Olhado. — Kto wie?
— Właściwie sugerujesz, że Jane jest bogiem — zauważyła Valentine.
— Ona pewnie teraz słucha — poinformował Grego. — Komputer jest włączony, chociaż ma zasłonięty ekran. Założę się, że to ją poruszyło.
— Może każdy wszechświat istnieje tak długo, dopóki nie stworzy Jane — zastanowiła się Valentine. — A potem ona odchodzi i tworzy ich więcej i…
— I tak w nieskończoność — dopowiedział Olhado. — Dlaczego nie?
— Przecież ona powstała przypadkiem — zdziwiła się Valentine.
— Nie — zaprzeczył Grego. — To jedna z tych rzeczy, jakich dowiedział się dzisiaj Andrew. Jane nie powstała przypadkiem. Z tego, co wiemy, nie ma żadnych przypadków. Wszystko od samego początku jest fragmentem wzorca.
— Wszystko oprócz nas — odparła Valentine. — Naszych… jak się nazywa ta filota, która nas kontroluje?
— Aiua — powtórzył Grego i przeliterował.
— Właśnie. Nasza wola, która istniała zawsze, z całą swoją słabością i siłą. I dlatego, póki jesteśmy częścią wzorca rzeczywistości, jesteśmy wolni.
— Widzę, że etyk przystępuje do akcji. — Olhado uśmiechnął się.
— To i tak pewnie kompletne bobagem — obwieścił Grego. — Za chwilę odezwie się Jane i wyśmieje nas. Ale, Nossa Senhora, co to był za bal.
— Słuchajcie, może to właśnie jest powodem istnienia wszechświata? — zawołał Olhado. — Brodzić tak w chaosie i patrzeć na powstające z niczego rzeczywistości… to świetna zabawa. Może Bóg bawi się najlepiej.
— A może czeka tylko na Jane, żeby wydostała się stąd i dotrzymała mu towarzystwa — dodała Valentine.
Miro miał dyżur przy Sadowniku. Późno — po północy. Oczywiście, nie mógł siedzieć i trzymać go za rękę. W sterylnym pokoju musiał nosić skafander. Nie dla ochrony przed zakażeniem, ale by descolada z jego organizmu nie przedostała się do Sadownika.
Gdybym rozdarł skafander, chociaż trochę, pomyślał Miro, mógłbym ocalić mu życie.
Przy braku descolady, załamanie funkcji organizmu Sadownika następowało szybko i dramatycznie. Wszyscy wiedzieli, że descolada uczestniczy w procesie reprodukcji pequeninos, dając im trzecie życie w postaci drzew. Jednak do tej chwili nie było jasne, jak wielka część funkcji życiowych zależała od jej obecności. Ten, kto stworzył wirusa, był zimnokrwistym potworem skuteczności. Bez codziennych, cogodzinnych, co minutę dokonywanych interwencji, komórki działały leniwie, zamierała produkcja kluczowych molekuł magazynujących energię i — czego najbardziej się obawiali — synapsy reagowały zbyt wolno. Sadownik leżał podłączony do przewodów i elektrod, w zasięgu kilku pól skanujących; Ela i jej asystenci pequeninos mogli z zewnątrz obserwować każdy aspekt jego umierania. W dodatku przez całą dobę, co godzinę, pobierali próbki tkanek. Sadownik był tak wycieńczony, że gdy udawało mu się zasnąć, pobrania go nie budziły. Jednak mimo tego wszystkiego: mimo bólu, mimo quasi-wylewu spowalniającego działanie mózgu, Sadownik uparcie pozostawał przytomny. Jakby postanowił czystą siłą woli udowodnić, że nawet bez descolady pequenino zachowuje inteligencję. Nie robił tego dla nauki. Robił to dla własnej godności.
Prawdziwi naukowcy nie mieli czasu, by pełnić przy nim dyżury, wkładać skafander i po prostu siedzieć obok, patrzeć i rozmawiać, Jedynie tacy ludzie jak Miro, Jakt i dzieci Valentine: Syfte, Lars, Ro i Varsam… i ta niezwykle małomówna kobieta, Plikt; ludzie, którzy nie mieli innych pilnych zajęć, byli dostatecznie cierpliwi, by znieść to oczekiwanie i dostatecznie młodzi, by dokładnie wykonywać obowiązki… tylko tacy przychodzili na dyżury. Mogliby włączyć do grupy któregoś z pequeninos, ale wszyscy, którzy opanowali ludzką technikę, należeli do zespołów Eli albo Quandy i mieli za dużo pracy. A ze wszystkich, którzy przesiadywali w sterylnym pokoju, pobierali próbki, karmili i myli Sadownika, jedynie Miro mógł się z nim porozumiewać. Mógł z nim rozmawiać w Mowie Braci. Z pewnością dawało to choremu pociechę, chociaż byli sobie właściwie obcy. Sadownik urodził się już po odlocie Mira w trzydziestoletnią podróż.
Sadownik nie spał. Powieki miał uchylone i patrzył w pustkę. Po ruchu warg Miro poznał, że mówi. Recytuje do siebie strofy epickich opowieści swego plemienia. Czasami nucił fragmenty plemiennej genealogii. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, Ela przestraszyła się, że zaczyna bredzić. Uspokoił ją, że w ten sposób sprawdza swoją pamięć. Upewnia się, że tracąc descoladę nie utracił swojego szczepu — to byłoby tym samym, co utrata samego siebie.
W tej chwili, gdy Miro zwiększył głośność w skafandrze, słyszał Sadownika opowiadającego historię straszliwej wojny z lasem Niebołamacza, „drzewa które przywołało grom”. W połowie historii nastąpiła dygresja na temat imienia Niebołamacza. Ta część sprawiała wrażenie starożytnego mitu, baśni o bracie, który niesie małe matki do miejsca, gdzie pękło niebo i gwiazdy spadły na ziemię. Miro, choć pogrążony w myślach o odkryciach tego dnia, o narodzinach Jane, o teorii Olhada i Grega na temat podróży mocą pragnienia, z jakiegoś powodu pilnie uważał na słowa Sadownika. I kiedy historia dobiegła końca, musiał się wtrącić.
— Jak stara jest ta opowieść? — zapytał.
— Stara — szepnął Sadownik. — Słuchałeś?
— Ostatniej części. — Miro nie musiał się streszczać. Sadownik albo nie niecierpliwił się powolną wymową… w końcu, nigdzie się przecież nie wybierał… albo proces jego percepcji zwolnił do tempa Mira. W każdym razie pozwalał Mirowi kończyć zdania i odpowiadał, jakby słuchał uważnie. — Czy dobrze zrozumiałem, że Niebołamacz niósł z sobą małe matki?
— To prawda.
— Ale nie szedł do ojcowskiego drzewa.
— Nie. Po prostu miał na nośnikach małe matki. Poznałem tę historię wiele lat temu. Zanim jeszcze poznałem ludzką naukę.
— Wiesz, co o tym myślę? Ta opowieść może pochodzić z czasów, kiedy nie przenosiliście małych matek do ojcowskich drzew. Kiedy małe matki nie zlizywały soku i wewnętrznej powierzchni pnia. Zwisały na nośnikach z brzucha samca, aż młode dojrzały, wyrwały się na zewnątrz i zajęły ich miejsce przy sutku.
— Dlatego ci o tym zaśpiewałem — wyjaśnił Sadownik. — Zastanawiałem się, czy mogliśmy posiadać inteligencję jeszcze przed nadejściem descolady. I w końcu przypomniałem sobie tę część historii Wojny Niebołamacza.
— Poszedł do miejsca, gdzie pękło niebo.
— Descolada musiała jakoś się tu dostać, prawda?
— Jak stara jest ta opowieść?