Przy odrobinie szczęścia, wszystko to okaże się zbędne. Ich kosmolot odnajdzie drogę do Zewnętrza, powróci z recoladą, uwolni was — i nas przy okazji. A potem nowy statek przewiezie nas wszystkich do tylu światów, do ilu zechcemy.
Czy będzie działać? To pudło, które dla nich zbudowałaś?
Wiemy, że naprawdę istnieje miejsce, gdzie chcą dolecieć. Stamtąd przywołujemy nasze jaźnie. A pomost, jaki stworzyłyśmy — ten, który Ender nazywa Jane… jest wzorcem, jakiego jeszcze nie widziałyśmy. Jeśli to w ogóle możliwe, ktoś taki zdoła tego dokonać. My byśmy nie potrafiły.
Czy ty sama odlecisz? Jeśli nowy statek będzie działał?
Stworzymy córki-królowe, które zabiorą moje wspomnienia do innych światów. Ale my same zostaniemy tutaj. To miejsce, gdzie wyszłam z kokonu; na zawsze będzie moim domem.
Zapuściłaś korzenie, jak ja.
Do tego służą córki. By pójść tam, gdzie my nigdy nie dojdziemy… by ponieść naszą pamięć w miejsca, których nigdy nie zobaczymy.
Przecież zobaczymy. Prawda? Mówiłaś, że złącza filotyczne przetrwają.
Myślałyśmy o podróży przez czas. Żyjemy bardzo długo: my, kopce i wy, drzewa. Ale nasze córki i ich córki nas przeżyją. Tego nic nie zmieni.
Qing-jao słuchała uważnie, kiedy postawili ją przed wyborem.
— Czemu ma mnie interesować, co postanowicie? — spytała, kiedy skończyli. — Bogowie was wyśmieją. Ojciec pokręcił głową.
— Nie wyśmieją, córko moja, Jaśniejąca Blaskiem. Bogowie nie dbają o Drogę bardziej niż jakikolwiek inny świat. Ludzie na Lusitanii bliscy są stworzenia wirusa, który wyzwoli nas wszystkich. Dość rytuałów, dość życia w niewoli genetycznej skazy naszych mózgów. Dlatego pytam cię ponownie: gdybyśmy mogli, czy powinniśmy go wykorzystać? To wywoła niepokoje. Wang-mu i ja zaplanowaliśmy, jak należy postępować, jak tłumaczyć, co zrobimy, żeby ludzie zrozumieli. Istnieje szansa, że bogosłyszący unikną rzezi i w pokoju zrezygnują ze swych przywilejów.
— Przywileje się nie liczą — odparła stanowczo Qing-jao. — Sam mnie przecież tego nauczyłeś. Są tylko sposobem wyrażania szacunku dla bogów.
— Niestety, córko moja… Gdybym był pewien, że więcej bogosłyszących z taką pokorą spogląda na swą pozycję w społeczeństwie… Zbyt wielu uważa, że mają prawo do chciwości i uciskania innych, gdyż bogowie przemawiają do nich, nie do tamtych.
— Bogowie ukarzą ich zatem. Nie lękam się waszego wirusa.
— Lękasz się, Qing-jao. Widzę to.
— Jak mogę powiedzieć swemu ojcu, że nie widzi tego, o czym mówi, że widzi? Mogę tylko uznać, że to ja jestem ślepa.
— Tak, moja Qing-jao. Jesteś. Ślepa z wyboru. Ślepa na głos własnego serca. Widzę jak drżysz. Zawsze podejrzewałaś, że to ja mogę mieć rację. Od chwili, gdy Jane ukazała nam prawdziwą naturę głosu bogów, nie masz pewności, co jest prawdą.
— W takim razie nie jestem pewna wschodu słońca. Nie jestem pewna własnego oddechu.
— Nikt z nas nie jest pewien własnego oddechu, a słońce trwa w jednym miejscu, dniem i nocą. Nie wschodzi i nie zachodzi. To my wznosimy się i opadamy.
— Ojcze, nie boję się niczego, co może przynieść twój wirus.
— Zatem decyzja zapadła. Jeśli Lusitańczycy potrafią nam dostarczyć ten wirus, skorzystamy z niego.
Hań Fei-tzu wstał, by opuścić pokój.
Lecz jej głos zatrzymał go, nim dotarł do drzwi.
— A więc pod taką maską spadnie kara boża?
— Co? — Nie zrozumiał.
— Kiedy ukarzą Drogę za twoje nieposłuszeństwo, za działanie wbrew bogom, którzy udzielili swego wsparcia Kongresowi, czy karę tę ukryją tak, by wydawało się, że to wirus ich uciszył?
— Chciałbym, aby psy wyszarpały mi język, zanim nauczyłem cię myśleć w ten sposób.
— Psy szarpią moje serce — odparła Qing-jao. — Błagam cię, ojcze, nie czyń tego. Nie dopuść, by twój bunt rozgniewał bogów, aż zamilkną na całym świecie.
— Uczynię to, Qing-jao. Aby nigdy już córki i synowie nie wyrastali na niewolników, jak ty. Kiedy pomyślę o twojej twarzy schylonej nad podłogą, kiedy w męce i napięciu śledzisz słoje, mam ochotę szarpać ciała ludzi, którzy cię do tego zmusili. Aż ich krew wykreśli linie na deskach. Te linie ja będę śledził z rozkoszą, by mieć pewność, że zostali ukarani.
Załkała.
— Błagam cię, ojcze, nie prowokuj bogów.
— Bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany jestem, by uwolnić wirusa. Jeśli się pojawi.
— Jak mogę cię przekonać? Jeśli nic nie powiem, zrobisz to, a jeśli będę cię prosić, zrobisz to tym pewniej.
— Wiesz, jak mnie powstrzymać? Możesz przemówić do mnie z wiarą, że głos bogów to efekt skazy genetycznej. Kiedy zobaczę, że widzisz świat wyraźny i prawdziwy, możesz mnie przekonać rozsądnymi argumentami. Na przykład, że tak szybka, całkowita i niszczycielska przemiana może okazać się tragiczna w skutkach. Użyj każdego racjonalnego argumentu, jaki tylko ci przyjdzie do głowy.
— Zatem muszę okłamać swego ojca, by go przekonać.
— Nie, Jaśniejąca Blaskiem. Aby przekonać ojca, musisz wykazać, że pojęłaś prawdę.
— Pojmuję prawdę. Pojmuję, że jakiś nieprzyjaciel ukradł mi ojca. Pojmuję, że teraz zostali mi tylko bogowie i mama, która jest wśród nich. Proszę bogów, by pozwolili mi umrzeć i przyłączyć się do niej, żebym nie cierpiała już bólu, jaki mi zadajesz. Ale oni zostawiają mnie tutaj. Myślę, że nadal chcą, bym oddawała im cześć. Może nie oczyściłam się dostatecznie. A może wiedzą, że niedługo twe serce znów się odwróci, że przyjdziesz do mnie jak kiedyś, z szacunkiem mówiąc o bogach i ucząc mnie, jak wiernie im służyć.
— To się nigdy nie stanie — rzekł Hań Fei-tzu.
— Kiedyś wierzyłam, że pewnego dnia zostaniesz bogiem Drogi. Teraz widzę, że nie jesteś obrońcą tego świata, ale jego najgroźniejszym wrogiem.
Hań Fei-tzu zasłonił twarz i wyszedł, płacząc nad córką. Nie przekona jej, dopóki słyszy ona głos bogów. Ale kiedy dostarczą wirusy, kiedy bogowie zamilkną, może wtedy go wysłucha. Może powróci do świata rozumu.
Usiedli w kosmolocie — bardziej przypominał dwie metalowe miski, jedna nad drugą, z drzwiczkami z boku. Projekt Jane, wiernie wykonany przez królową kopca i jej robotnice, przewidywał na zewnętrznej powierzchni liczne instrumenty. Ale nawet najeżony czujnikami, obiekt nie przypominał statku. Był o wiele za mały, nie miał żadnych elementów napędu. Jedyną siłą, jaka mogła ten pojazd gdziekolwiek przenieść, była niewidzialna aiua, którą Ender wniósł ze sobą na pokład.
Siedzieli kręgiem, patrząc na siebie. Było tu sześć siedzeń, ponieważ Jane przewidywała ponowne wykorzystanie statku do przenoszenia ludzi na inne planety. Teraz zajęli co drugie miejsce, utworzyli więc trójkąt: Ender, Miro, Ela.
Już się pożegnali. Siostry, bracia, inni krewni i wielu przyjaciół przyszło ich odprowadzić. Jedna osoba sprawiła ból swą nieobecnością: Novinha. Żona Endera, matka Mira i Eli. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. I to był jedyny smutny moment ceremonii rozstania.
Reszta to lęk i podniecenie, nadzieja i niedowierzanie. Być może chwile tylko dzieliły ich od śmierci. Może chwile pozostały tylko od napełnienia probówek w rękach Eli wirusami, które wyzwolą dwa światy. Może są pionierami nowego sposobu lotów, który ocali rasy zagrożone Systemem Destrukcji Molekularnej.
A może są trójką głupców i będą siedzieli na łące tuż poza granicami ludzkiej kolonii na Lusitanii, aż wreszcie upał zmusi ich do wyjścia. Nikt z czekających nie roześmieje się, to jasne. Ale całe miasto ich wyśmieje. To będzie śmiech rozpaczy. Oznaczający, że nie ma już ucieczki, nie ma wolności, jedynie strach — póki śmierć nie nadejdzie w jednej z wielu możliwych postaci.