— Jesteś z nami, Jane? — zapytał Ender. Odpowiedział mu spokojny głos.
— Kiedy będę tym zajęta, Ender, żadna część mnie nie może z tobą rozmawiać.
— Czyli będziesz niema. Skąd mamy wiedzieć, że wciąż jesteś przy nas? Roześmiała się cicho.
— Ender, ty głuptasie! Póki ty tam jesteś, jestem i ja, wewnątrz ciebie. A jeśli nie ma mnie w twoim umyśle, to nie będzie też żadnego „tam” do bycia.
Ender wyobraził sobie, jak rozpada się na biliony rozrzuconych w chaosie części składowych. Przeżycie zależało nie tylko od tego, czy Jane utrzyma wzorzec statku, ale też czy on potrafi utrzymać wzorzec swego umysłu i ciała. A przecież nie miał pojęcia, czy umysł ma dostatecznie silny, by przechować taki wzorzec w miejscu, gdzie nie działają prawa natury.
— Gotowi? — rzuciła Jane.
— Pyta, czy jesteśmy gotowi — powtórzył Ender. Miro przytaknął natychmiast. Ela spuściła głowę. Po chwili przeżegnała się, mocniej chwyciła stojak z probówkami i skinęła głową.
— Jeśli odlecimy i wrócimy, Elu, będzie to zwycięstwem — przypomniał jej Ender. — Nawet jeśli nie stworzysz tego wirusa. O ile statek działa sprawnie, możemy spróbować jeszcze raz. Nie myśl, że wszystko zależy od tego, co dzisiaj potrafisz sobie wyobrazić.
Uśmiechnęła się.
— Nie będę zdziwiona porażką, ale jestem też przygotowana na sukces. Jeśli wrócę z recoladą, mój zespół już czeka, żeby wypuścić na wolność bakterie. Potem usuniemy descoladę. Przyznaję, rzecz jest trochę ryzykowna, ale w ciągu pięćdziesięciu lat ten świat powinien znowu mieć samoregulującą gaialogię. Widzę już jelenie i bydło w wysokich trawach Lusitanii, i orły na niebie. — Spojrzała w napięciu na swoje probówki, — Zmówiłam modlitwę do Dziewicy i Ducha Świętego, co stworzył Boga w jej łonie, żeby przybył znowu i stworzył życie w tych probówkach.
— Amen — zakończył Ender. — A teraz, Jane, jeśli jesteś gotowa, możemy ruszać.
Wokół małego kosmolotu czekali odprowadzający. Czego się spodziewali? Że statek zacznie podskakiwać i wypuszczać kłęby dymu? Że nagle huknie grom i zajaśnieje błyskawica?
Statek stał w miejscu. I stał. Wciąż tam był, i jeszcze, nieporuszony i niezmienny. I nagle zniknął.
Wewnątrz statku nie poczuli niczego. Nie zabrzmiał żaden dźwięk, nic nie drgnęło, nie istniała nawet sugestia przeskoku z przestrzeni wewnętrznej do zewnętrznej.
Ale wiedzieli, że to nastąpiło, gdyż nagle było ich nie troje, ale sześcioro.
Ender siedział między parą ludzi, młodą kobietą i młodym mężczyzną. Nie miał jednak czasu, by się im przyjrzeć, ponieważ mógł patrzeć tylko na człowieka siedzącego naprzeciw, gdzie jeszcze niedawno było puste siedzenie.
— Miro — szepnął.
Bo to właśnie był Miro. Ale nie Miro-inwalida, kaleki chłopak, który wsiadł na statek razem z nim. Tamten nadal siedział po lewej stronie Endera. Ten Miro był silnym, młodym człowiekiem, jakiego Ender znał kiedyś. Człowiekiem, którego siła była nadzieją całej rodziny, którego uroda była dumą Quandy, który myślą i sercem współczuł pequeninos i nie mógł im odmówić dobrodziejstw ludzkiej kultury.
Miro, cały i uzdrowiony.
Skąd się tu wziął?
— Powinienem się domyślić — stwierdził Ender. — Powinniśmy wpaść na to. Twój wzorzec, Miro, który nosisz we własnym umyśle… To nie wzorzec ciebie, jakim jesteś, ale jakim byłeś.
Nowy Miro, młody Miro, uniósł głowę i uśmiechnął się.
— Myślałem o tym — rzekł. Mówił pięknie i wyraźnie, słowa lekko spływały mu z warg. — Liczyłem na to. Z tego powodu błagałem Jane, żeby mnie zabrała. I spełniło się. Dokładnie tak, jak pragnąłem.
— Ale teraz jest was dwóch — zauważyła Ela. Wydawała się przerażona.
— Nie — odparł nowy Miro. — Tylko ja. Tylko prawdziwy ja.
— Ale tamten nadal tu siedzi…
— Chyba nie na długo. To tylko stara, pusta skorupa.
I rzeczywiście. Dawny Miro opadł na fotelu jak trup. Ender przyklęknął przed nim, dotknął ostrożnie. Przycisnął palce do szyi, szukając tętna.
— Po co serce miałoby bić? — rzekł Miro. — Teraz we mnie przebywa aiua Mira.
Ender cofnął rękę, a skóra Mira rozpadła się w obłok pyłu. Ender cofnął się. Głowa spadła z ramion i wylądowała na kolanach trupa. Potem rozpłynęła się w białawą ciecz. Ender odskoczył i nadepnął komuś na nogę.
— Au — zawołała Valentine.
— Uważaj, jak chodzisz — dodał męski głos.
Valentine nie ma na statku, pomyślał Ender. I znam głos tego mężczyzny.
Odwrócił się do nich, do mężczyzny i kobiety, którzy zjawili się na pustych siedzeniach obok niego.
Valentine. Niesamowicie młoda. Tak wyglądała, gdy jako nastolatka pływała przy nim po jeziorze na prywatnej posiadłości… na Ziemi.
Tak wyglądała, kiedy kochał ją i potrzebował najbardziej, kiedy była jedynym powodem, dla którego zgodził się kontynuować szkolenie… jedynym powodem, dla którego warto było ratować świat.
— Nie jesteś prawdziwa — oświadczył.
— Oczywiście że jestem — odparła. — Nadepnąłeś mi przecież na nogę.
— Biedny Ender — dodał młody mężczyzna. — Niezgrabny i głupi. Niezbyt dobre połączenie. Teraz Ender go poznał.
— Peter — wyszeptał.
Jego brat, jego wróg z dzieciństwa… Teraz w wieku, kiedy został Hegemonem. Obraz pokazywany przez każde wideo, gdy Peter tak wszystko zorganizował, że po swym wielkim zwycięstwie Ender nie mógł wrócić na Ziemię.
— Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę — powiedział Ender. — Tak dawno umarłeś.
— Nigdy nie wierz w plotki o mojej śmierci — odparł Peter. — Mam tyle żyć co kot. I tyle kłów, pazurów, i taki sam miły, zgodny charakter.
— Skąd się tu wziąłeś?
— Muszą pochodzić z wzorców w twoich myślach, Ender — wtrącił Miro. — Ty ich znałeś.
— Oczywiście. Ale dlaczego? To nasze własne poczęcie powinniśmy tu przynieść. Wzorzec, według którego poznajemy siebie.
— Doprawdy, Ender? — zapytał Peter. — W takim razie jesteś kimś wyjątkowym. Osobowością tak złożoną, że trzeba dwojga ludzi, by ją objąć.
— W tobie nie ma żadnej części mnie.
— I niech tak zostanie — zadrwił Peter. — Lubię dziewczęta, nie brudnych staruchów.
— Nie chcę cię — oznajmił Ender.
— Nikt mnie nie chciał. Chcieli ciebie. Ale dostali mnie, prawda? I trafiłem aż tutaj. Myślisz, że nie znam swojej prawdziwej historii? Ty i ta twoja księga kłamstw, Hegemon. Taka mądra i pełna zrozumienia. Tak to Peter Wiggin zmiękł na stare lata. Jak stał się mądrym i sprawiedliwym władcą. Ale dowcip. Mówca Umarłych, akurat. Przez cały czas, kiedy to pisałeś, znałeś prawdę. Pośmiertnie zmyłeś krew z moich rąk, Ender, ale wiedziałeś, że za życia chciałem mieć je we krwi.
— Daj mu spokój — wtrąciła Valentine. — W Hegemonie napisał prawdę.
— Nadal go chronisz, aniołku?
— Nie! — krzyknął Ender. — Skończyłem z tobą, Peter. Usunąłem cię ze swojego życia. Od trzech tysięcy lat nie istniejesz.
— Możesz uciekać, ale nie zdołasz się ukryć.
— Ender! Ender, przestań! Ender! Obejrzał się. To Ela krzyczała.
— Nie wiem, co się tu dzieje, ale przestań! Zostało jeszcze tylko parę minut. Pomóż mi z testami.
Miała rację. Cokolwiek działo się z nowym ciałem Mira, z pojawieniem się Petera i Valentine, najważniejsza była descolada. Czy Ela zdołała ją przetransformować? Czy stworzyła recoladę? I wirusa, który uleczy mieszkańców Drogi? Jeśli Miro potrafił odtworzyć swoje ciało, a Ender w jakiś sposób przywołał upiory z przeszłości i na powrót dał im ciała, to możliwe… naprawdę możliwe… że probówki Eli zawierały teraz wirusy, których wzorce miała w pamięci.