Выбрать главу

— Ender — powiedziała. — Kochany biedaku, więc to stworzyłeś, kiedy trafiłeś w miejsce, gdzie wszystko, co zechcesz, możesz zmienić w rzeczywistość? — Wyciągnęła dłoń, by dotknąć policzka młodej kopii samej siebie. — Nigdy nie byłam taka piękna, Ender. Ona jest doskonała. Jest wszystkim, czym pragnęłam być, ale nie potrafiłam.

— Nie cieszysz się na mój widok, Val, mój kochany, słodki Demostenesie? — Peter wcisnął się między Endera i młodą Val. — Czy o mnie też zachowałaś czułe wspomnienia? Czy nie jestem piękniejszy, niż mnie zapamiętałaś? Ja z pewnością cieszę się z naszego spotkania. Dobrze sobie radziłaś z postacią, jaką dla ciebie wykreowałem. Demostenes. Ja cię stworzyłem, a ty nawet mi nie podziękowałaś.

— Dziękuję, Peter — szepnęła Valentine. Raz jeszcze spojrzała na Val. — Co z nimi zrobisz?

— Zrobi z nami? — zdumiał się Peter. — Nie należymy do niego, żeby coś z nami robił. Może i on mnie przywołał, ale teraz sam o sobie decyduję. Jak zawsze.

Valentine odwróciła się do zebranych, wciąż oszołomionych niezwykłością wydarzeń. Widzieli przecież, jak troje ludzi wchodzi na pokład, widzieli, jak zniknął statek, jak pojawił się dokładnie w tym samym miejscu siedem minut później… I zamiast trzech, wysiadło z niego pięć osób, w tym dwie zupełnie obce. Nic dziwnego, że nie mogli dojść do siebie.

Jednak dzisiaj nie mieli doczekać się wyjaśnień. Z wyjątkiem jednego, najważniejszego ze wszystkich.

— Czy Ela zaniosła próbki do laboratorium? — spytała Valentine. — Chodźmy stąd. Sprawdzimy, co nam przywiozła z Zewnętrza.

ROZDZIAŁ 17

DZIECI ENDERA

Biedny Ender. Teraz jego koszmary krążą wokół niego na własnych nogach.

W dziwny sposób, ale w końcu ma dzieci.

To ty przywołujesz z chaosu aiua. Jak on mógł znaleźć dusze dla tych dwojga?

Dlaczego sądzisz, że znalazł?

Oni chodzą. Mówią.

Ten nazywany Peterem był u ciebie i rozmawiał, prawda?

Jeszcze nie widziałem bardziej aroganckiego człowieka.

Jak myślisz, w jaki sposób przyszedł na świat, znając język ojcowskich drzew?

Nie wiem. Ender go stworzył. Czemu nie miałby go stworzyć z tą wiedzą?

Ender cały czas ich stwarza, godzina po godzinie. Dostrzegłyśmy w nim wzorzec. On sam może tego nie pojmować, ale nie ma żadnej różnicy pomiędzy nim a tym dwojgiem. Odmienne ciała, owszem, ale mimo to oni są jego częściami. Cokolwiek robią, cokolwiek mówią, to aiua Endera działa przemawia.

Czy on wie o tym? Wątpimy. Powiesz mu?

Nie, dopóki sam nie zapyta. Jak myślisz, kiedy to się stanie? Kiedy będzie już znał odpowiedź.

Nastał ostatni dzień prób recolady. Pogłoski o sukcesie dotarły już do wszystkich mieszkańców kolonii. Ender wierzył, że także do pequeninos. Asystent Eli imieniem Szkło zgłosił się na ochotnika jako obiekt doświadczalny. Od trzech dni mieszkał w tym samym sterylnym pomieszczeniu, gdzie dokonała się ofiara Sadownika. Tym razem jednak descoladę w jego ciele usunęła wirusobójcza bakteria, którą pomagał Eli wyprodukować. I tym razem funkcje, pełnione kiedyś przez descoladę, wykonywał nowy wirus recolady. Działał idealnie. Szkło nie odczuwał najmniejszych dolegliwości. Pozostał tylko jeden test, by recolada okazała się pełnym sukcesem.

Godzinę przed ostateczną próbą, Ender ze swym absurdalnym orszakiem Petera i młodej Val, spotkał się z Quarą i Gregiem w celi Grega.

— Pequeninos wyrazili zgodę — oznajmił. — Zaryzykują usunięcie descolady i zastąpienie jej recolada po przetestowaniu wirusa tylko na Szkle.

— Nie dziwię się — odparła.

— A ja tak — wtrącił Peter. — Prosiaczki jako gatunek mają chyba zakodowany instynkt samobójczy.

Ender westchnął. Nie był już małym przerażonym chłopcem, Peter nie był już starszy, większy ani silniejszy. Jednak w sercu Endera nadal nie było miłości dla tego sobowtóra brata, stworzonego w jakiś niepojęty sposób w Zewnętrzu. Peter reprezentował wszystkie dziecięce lęki i nienawiści. Ponowna jego obecność była przerażająca i doprowadzała do pasji.

— O co ci chodzi? — zdziwił się Grego. — Gdyby pequeninos się nie zgodzili, z descoladą byliby zbyt niebezpieczni. Ludzkość nie pozwoliłaby im przeżyć.

— Oczywiście. — Peter uśmiechnął się. — Fizyk jest ekspertem strategii.

— Peter chce powiedzieć — wyjaśnił Ender — że gdyby to on rządził pequeninos… a chciałby tego z pewnością… nigdy z własnej woli nie zrezygnowałby z descolady. Dopóki od ludzkości nie wytargowałby czegoś w zamian.

— A to niespodzianka! To podstarzałe cudowne dziecko wciąż zachowało iskierkę rozumu — zawołał Peter. — Czemu rezygnują z jedynej broni, której ludzkość ma powody się lękać? Nadlatuje Flota Lusitańska i nadal niesie Małego Doktora. Dlaczego nie każą temu oto Andrew wsiąść do tego magicznego jaja, polecieć na spotkanie floty i podyktować warunki?

— Bo zestrzeliliby mnie jak psa — odparł Ender. — Pequeninos robią to, ponieważ to słuszne, uczciwe i przyzwoite. Później zdefiniuję ci znaczenie tych słów.

— Znam je. I wiem, co oznaczają.

— Doprawdy? — zdziwiła się młoda Val. Jej głos zaskoczył wszystkich, jak zawsze: delikatny, spokojny, a jednak przerywający rozmowę. Ender pamiętał, że Valentine zawsze taka była. Nigdy nie podnosi głosu, a jednak nie można jej nie słuchać.

— Słuszne. Uczciwe. Przyzwoite — powtórzył Peter. W jego ustach te słowa brzmiały obrzydliwie. — Albo osoba, która to mówi, wierzy w te pojęcia, albo nie. Jeśli nie, oznaczają, że za moimi plecami ma kogoś z nożem w ręku. Jeśli wierzy, oznaczają, że ja zwyciężę.

— Ja ci powiem, co oznaczają — wtrąciła Quara. — Że należy pogratulować pequeninos… i sobie samym też… zagłady świadomej rasy, jaka nie istnieje może nigdzie więcej we wszechświecie.

— Nie oszukuj się — mruknął Peter.

— Wszyscy są tacy pewni, że descoladą to sztuczny wirus. Ale nikt nie rozważył innej możliwości: że prymitywniejsza, mniej odporna wersja descolady pojawiła się w sposób naturalny. A potem przekształciła się w obecną formę. Może i jest sztucznym wirusem, ale kto go stworzył? A teraz zabijamy ją, nie próbując nawet kontaktu.

Peter uśmiechnął się do niej, potem do Endera.

— Jestem zdziwiony, że to uosobienie sumienia nie pochodzi z twojej krwi. Ma taką obsesję poczucia winy jak ty albo Val.

Ender zignorował go i spróbował odpowiedzieć Quarze.

— Rzeczywiście, zabijamy ją. Ponieważ nie możemy już dłużej czekać. Descolada próbuje nas zniszczyć i nie ma czasu na zwłokę. Gdybyśmy mogli, próbowalibyśmy nadal.

— Rozumiem to — zgodziła się Quara. — Pomagałam przecież. Po prostu mdli mnie od słuchania, jacy to pequeninos są dzielni. A przecież dla ratowania własnej skóry biorą udział w ksenocydzie.

— My albo one, dziecinko — stwierdził Peter. — My albo one.

— Nie masz nawet pojęcia — wyznał Ender — jak mi wstyd, gdy z jego ust słyszę swoje własne argumenty. Peter roześmiał się.

— Andrew udaje, że mnie nie lubi — wyjaśnił. — Ale oszukuje. On mnie podziwia. Czci. Zawsze tak było. Podobnie jak ten jego śliczny aniołek.