Gdybyś nie miał trzeciego życia, Człowieku, byłbyś teraz martwy.
Teraz… Ale za życia byłbym nie zwykłym bratem, a ojcem. Za życia mógłbym podróżować wszędzie, nie musiałbym wracać do swojego lasu, aby spłodzić potomstwo. Nie musiałbym tkwić przyrośnięty do jednego miejsca, prowadząc zastępcze życie poprzez opowieści, jakie znoszą mi bracia.
Nie wystarczy ci oswobodzenie od descolady? Musisz pozbyć się także wszelkich jej konsekwencji? Inaczej nie będziesz zadowolony?
Zawsze jestem, zadowolony. Jestem kim jestem, jakkolwiek do tego doszło.
Jednak nadal w niewoli.
Samce i samice nadal muszą oddać życie, aby przekazać swe geny.
Biedny głupcze. Czy myślisz, że wolna jestem ja, królowa kopca? Czy myślisz, że ludzcy rodzice odzyskują prawdziwą wolność po wydaniu na świat młodych? Jeśli życie oznacza dla ciebie niezależność, niczym nie skrępowaną swobodę, wtedy żadna ze świadomych istot nie jest żywa. Żadne z nas nigdy nie jest w pełni wolne.
Zapuść korzenie, przyjaciółko, a potem mi powiedz, jak mało miałaś wolności, gdy żyłaś bez nich.
Wang-mu i mistrz Hań czekali razem nad rzeką, jakieś sto metrów od domu… przyjemny spacer po ogrodzie. Jane uprzedziła ich, że ktoś przybędzie im na spotkanie, ktoś z Lusitanii. Oboje wiedzieli, że oznacza to lot szybszy niż światło. Przypuszczali jednak, że gość musiał wejść na orbitę wokół Drogi, przelecieć promem na powierzchnię i teraz przekrada się do nich.
Zamiast tego na brzegu, tuż przed nimi, pojawiła się śmiesznie mała konstrukcja. Otworzył się luk. Wyszedł mężczyzna. Młody człowiek: mocno zbudowany, biały, ale przystojny. Trzymał w dłoni probówkę.
Uśmiechnął się.
Wang-mu nie widziała jeszcze nigdy takiego uśmiechu. Ten człowiek widział ją całą na wylot, jakby natychmiast zawładnął jej duszą. Jakby ją znał od bardzo dawna, od zawsze… lepiej, niż ona znała samą siebie.
— Wang-mu — rzekł. — Królewska Matka Zachodu. I Hań Fei-tzu, wielki nauczyciel Drogi.
Skłonił się. Odpowiedzieli tym samym.
— Moje przesłanie jest krótkie — powiedział. Wręczył Haniowi probówkę. — Oto wirus. Kiedy tylko odlecę… ponieważ nie mam ochoty na przemiany genetyczne, uprzejmie dziękuję… wypijesz to. Przypuszczam, że smakuje jak ropa albo coś równie obrzydliwego, ale wypij mimo wszystko. Następnie skontaktuj się z możliwie wielką liczbą ludzi, w domu czy w tym pobliskim miasteczku. Masz jakieś sześć godzin, zanim się rozchorujesz. Przy odrobinie szczęścia, na drugi dzień wszystkie symptomy ustąpią. Bez wyjątku. — Wyszczerzył zęby. — Koniec z tymi tańcami, mistrzu Hań.
— Koniec wreszcie ze służalczością nas wszystkich — odparł Hań Fei-tzu. — Jesteśmy przygotowani na to, żeby natychmiast rozpowszechnić wiadomość.
— Nie mówcie nikomu jeszcze przez kilka godzin po wprowadzeniu wirusa.
— Oczywiście. Twoja mądrość doradza mi ostrożność, chociaż serce nakazuje, by jak najszybciej ogłosić cudowny przewrót, jaki zwiastuje nam miłosierna zaraza.
— Owszem, całkiem miła — zgodził się przybysz. Spojrzał na Wang-Mu — Ale ty przecież nie potrzebujesz wirusa?
— Nie, proszę pana — potwierdziła.
— Jane twierdzi, że należysz do najbardziej inteligentnych osób, jakie poznała.
— Jane jest zbyt łaskawa.
— Nie. Pokazywała mi dane. — Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Nie podobało się jej, że jego oczy jednym długim spojrzeniem obejmują całe jej ciało. — Nie musisz tu czekać na zarazę. Właściwie nawet lepiej, jeśli się wyniesiesz, zanim wybuchnie.
— Wyniosę?
— A co cię tu trzyma? — zapytał młody człowiek. — Niezależnie od wszystkich tutejszych rewolucji, wciąż będziesz dzieckiem nisko urodzonych rodziców. W takim świecie możesz się starać przez całe życie, a i tak pozostaniesz nikim, zaledwie służącą z zadziwiająco bystrym umysłem. Poleć ze mną, a będziesz zmieniać historię. Tworzyć historię.
— Polecieć po co?
— Żeby obalić Kongres, naturalnie. Powalić ich i na kolanach odesłać do domów. Wszystkie światy kolonialne uczynić równoprawnymi członkami związku, zwalczyć korupcję, odkryć zbrodnicze sekrety i odwołać Flotę Lusitańską, zanim dokona masakry. Nadać prawa wszystkim rasom ramenów. Pokój i wolność.
— I pan zamierza tego dokonać?
— Nie sam — oznajmił. Poczuła ulgę.
— Będę miał ciebie.
— Po co?
— Żebyś pisała. Mówiła. Robiła wszystko to, do czego będziesz potrzebna.
— Ale ja nie mam wykształcenia, proszę pana. Mistrz Hań dopiero zaczął mnie uczyć.
— Kim jesteś? — zapytał Hań Fei-tzu. — Jak śmiesz oczekiwać, że taka przyzwoita dziewczyna odleci z obcym?
— Przyzwoita dziewczyna? Która oddaje ciało nadzorcy, w zamian za szansę zbliżenia do bogosłyszącej, która może, wcale nie musi, wybrać ją na sekretną druhnę? Nie, mistrzu Hań, może ona udaje przyzwoitą dziewczynę, ale jest kameleonem. Zmienia skórę za każdym razem, kiedy uzna, że coś tym uzyska.
— Nie jestem kłamcą, proszę pana — oświadczyła.
— Nie. Jestem pewien, że szczerze zmieniasz się w tego, kogo udajesz. Dlatego mówię teraz: udawaj, że jesteś rewolucjonistką u mego boku. Nienawidzisz tych drani, którzy wyrządzili tyle krzywd twojemu światu. Prawda?
— Skąd pan tyle o mnie wie?
Stuknął się w ucho. Dopiero teraz zauważyła tam klejnot.
— Jane informuje mnie o ludziach, których mam poznać.
— Jane wkrótce zginie — przypomniała Wang-mu.
— Może na pewien czas trochę zgłupieje — odparł przybysz. — Ale nie umrze. Pomogłaś ją ocalić. A póki znów nie zmądrzeje, będę miał ciebie.
— Nie mogę — odparła. — Boję się.
— Jak chcesz. Proponowałem ci.
Ruszył do luku swojego malutkiego kosmolotu.
— Czekaj — zawołała. Obejrzał się.
— Powiesz mi przynajmniej, kim jesteś?
— Nazywam się Peter Wiggin — odparł. — Ale myślę, że przez jakiś czas będę używał fałszywego nazwiska.
— Peter Wiggin… — szepnęła. — To przecież imię…
— Moje. Później ci to wyjaśnię… jeśli będę miał ochotę. Na razie powiem tylko, że wysłał mnie Andrew Wiggin. Wysłał właściwie siłą.
Mam misję do spełnienia. Uznał, że zrealizuję ją tylko na planetach, gdzie najsilniej koncentrują się struktury władzy Kongresu. Kiedyś byłem hegemonem, Wang-mu, i zamierzam znów objąć to stanowisko, choć tytuł może wtedy brzmieć inaczej. Polecą wióry, sprawię mnóstwo kłopotów i wywrócę do góry nogami całe te Sto Światów. Zapraszam cię do pomocy. Chociaż wcale mnie nie obchodzi, czy pomożesz. Wprawdzie miło by było dysponować twoim umysłem i towarzystwem, ale załatwię tę sprawę tak czy inaczej. Więc co? Lecisz czy nie? W agonii niepewności zwróciła się do Hań Fei-tzu.
— Miałem nadzieję, że będę cię uczył — powiedział mistrz Hań. — Ale jeśli ten człowiek planuje to, o czym przed chwilą mówił, to przy nim, bardziej niż przy mnie, wpłyniesz na bieg historii ludzkości. Tutaj wirus wykona za nas całą pracę.
— Opuścić cię, to jak stracić ojca — szepnęła Wang-mu.
— Jeśli odlecisz, utracę drugą i ostatnią córkę.
— Nie łamcie mi serca oboje — wtrącił Peter. — Mam tu statek szybszy niż światło. Nie musi porzucać Drogi na całe życie. Jeżeli coś nie wyjdzie, za dzień czy dwa mogę ją odwieźć z powrotem. Zgoda?